niedziela, 20 listopada 2016

autor: Jakub Nowotyński

Z tego, co zdążyłam się naczytać na forach wszelakich, niekiedy ze słyszenia i trochę też za (lekką) namową współprowadzącej naszego bloga, postanowiłam przypomnieć sobie i napisać ciut o poszukiwaniach wymarzonej sukni ślubnej z mojej perspektywy. To było dawno, ale nadal wszystko dobrze pamiętam :) 
Wiele z dziewczyn opisuje swoje złe doświadczenia, ja z kolei chcę pokazać, że szukanie TEJ sukni wcale nie musi być traumą i czymś niemiłym. 

Do poszukiwań sukni ślubnej poniekąd "zmusiła" mnie moja mama. Na co dzień mieszkamy w dwóch różnych miastach, ale tak bardzo ucieszyła się ślubem, że po obejrzeniu niezliczonej ilości odcinków amerykańskiego serialu "Salon Sukien Ślubnych" na TLC, bombardowała mnie wręcz telefonami "KIEDY PÓJDZIEMY POMIERZYĆ SUKIENKI???". Ja oczywiście lekko sceptyczna, no bo "mame, jest lipiec 2015, a my ślub mamy dopiero za rok!". No ale mame nie bardzo się tym przejmowała "pomierzysz sobie, chociaż zobaczysz w czym Ci dobrze!". No to mame jak to mame, wierciła dziurę w brzuchu, aż wywierciła. Od początku planowałam szukanie sukienki w mieście rodzinnym z bardzo prozaicznego powodu: będzie taniej. A byłam tego pewna tak na 200%, bo na co dzień mieszkam w stolicy, a wiadomo - jak stolica, to drożej. 

Nim doczekałam terminu jechania na "poszukiwania" przetrząsałam oczywiście internet w poszukiwaniu "tej wymarzonej". Zupełnym przypadkiem niestety trafiłam...Zakochałam się w kolekcji projektanta Davida Tutery... Kiedy jeszcze zobaczyłam, że można te suknie dostać w warszawskim salonie omal nie dostałam palpitacji i już oczyma wyobraźni biegłam tam je obejrzeć. Dla ciekawych załączam linka - tu wybrałam moje ulubione do notki KLIKNIJ TUTAJ 
Na szczęście w czas się opamiętałam, pomyślałam "co nagle to po diable", najpierw wg planu. Mama oczywiście była bardzo entuzjastycznie nastawiona, żeby w następnej kolejności jechać do salonów w stolicy oglądać swoją córkę w koronkach i tiulach, ale po kolei...

Przyjechałam do miasta rodzinnego i od rana miałyśmy z mamą plan iść się "rozejrzeć". W związku z tym nie dzwoniłyśmy, nie umawiałyśmy się na mierzenie, szłyśmy jak to się potocznie mówi "na pałę" z myślą, że jak się nie uda nic przymierzyć, to chociaż się uda pooglądać, bo przecież mam jeszcze mnóstwo czasu i na dobrą sprawę wcale nie idę już kupować sukienki. Ach, zapomniałam wspomnieć o jeszcze jednym warunku - obydwie nie chciałyśmy aby moja suknia była szyta. Ja nie chciałam, bo nie, a mamy rada wynikała z jej własnego doświadczenia, ponieważ zna się na szyciu, wymyśliła sobie suknię, pojechała do Łodzi na Piotrkowską w latach 80 ją szyć i panie nie dość, że uszyły totalnie co innego niż im powiedziała, to jeszcze skwitowały to "teraz musi pani taką kupić i już". Także mama nie do końca była zadowolona ze swojej kreacji mimo że było to miejsce sławne wtedy na całą Polskę jako najlepsze w tej branży...

Ale do sedna. Nie oczekując cudów, po kolei:

1. PIERWSZY SALON
Mały salonik, dosyć ładne sukienki wystawione, ale żadna nie skradła mojego serca. Zapytałyśmy pani, czy jest szansa mierzyć, powiedziała, że od ręki niestety nie, bo za chwilę ma umówioną klientkę, ale zaprasza żeby zadzwonić i się zapisać. Orientacyjnie spytałyśmy o ceny, tak w granicach 2000-2500 zł, całkiem przyzwoite. Pewnie i tańsze by się znalazły. Ogólnie pani była bardzo miła, pokazała katalogi, odpowiedziała na każde pytanie, oczywiście zapytała kiedy ślub - to było zresztą pierwsze pytanie w każdym salonie. Ogólne wrażenia - bardzo dobre.

2. DRUGI SALON
Ten okazał się już większy od poprzedniego. Mame oczywiście najbardziej oczarowana była modelami posiadającymi niezliczone ilości błyskotek, którymi ja znowuż nie byłam wcale zachwycona :P W salonie była pani - zapewne właścicielka i jej dwie pomocnice w wieku szkolnym. Na pytanie o mierzenie pani najpierw się troszkę zasmuciła, że niedługo mają kogoś umówionego, ale, że w sumie jeśli mi nie przeszkadza, żeby tak trochę ekspresowo to czemu nie :P I tym sposobem w salonie numer dwa przymierzyłam swoje pierwsze 3 suknie ślubne. Tu też dowiedziałam się, że mam przepiękną figurę, wcięcie i wygięcie i w ogóle same ochy i achy, bo "niech mi pani wierzy, wiem co mówię, bo mnóstwo tych dziewczyn tu już widziałam przy mierzeniu" xD I generalnie w każdej wyglądałam podobno zjawiskowo :P Podobno, bo ja nie czułam nic specjalnego w dwóch pierwszych - ot tiulowe princesski, jedna z prostą górą, druga z gipiurową. Niestety dosyć ciężkie i dosyć niewygodne, wiązane rzecz jasna na sznurki gorsetowe. Trzecia natomiast przyciągnęła mój wzrok już na manekinie, piękna dopasowana do pupy gipiurowa góra i tiul na dole - cudo. Oczywiście zarówno w mojej, jak i salonu i mamy ocenie ta sukienka zebrała największą kumulację ochów i achów. Jedynym minusem były moje wątpliwości, bo ja niska, bo ciasno związana, jak ja się będę w tym poruszać i bawić? Nie mniej jednak czułam się w niej mega kobieco, trochę seksownie bo podkreślała wszystkie moje zalety. Oczywiście pani zapewniała, że na mnie trzeba by ciut skrócić część tułowia, żeby była wygodniejsza i w ogóle dopasować. Cena 3000 zł. Mieściła się w założonym budżecie. Jednak to miało być rozeznanie i ostatecznie poszłyśmy dalej. Ogólne wrażenia - super, nie dość, że samoocena podniesiona o sto procent, 3 uwijające się przy mnie jak mrówki kobietki, wszystkie bardzo miłe, pomocne i uśmiechnięte. Na sam koniec jedna z młodych pomocnic doradziła mi tylko nie kupować u nich butów :P Więc jeszcze szczere!

3. TRZECI SALON
Trzeci salon okazał się największy z dotychczasowych (nie wyciągajcie z tego pochopnych wniosków, że tak ważna jest dla mnie wielkość czy coś) i na dodatek taki jakby, bardziej elegancki, mniej "przaśny" od poprzedniego. Eleganckie fotele, duży podest, duużo sukien, wieszaki w których można było przebierać. tutaj moje oczy naprawdę się rozświetliły i nie wiedziałam na co patrzeć. Pani nas miło powitała, na pytanie o mierzeniu powiedziała, że no raczej preferuje umawianie się przez telefon, ale jak jestem z innego miasta to w sumie możemy coś przymierzyć. Najpierw oglądałam. Dałam mamie się wykazać i przymierzyłam to, co jej się spodobało. Suknia w literę A (nie wiem czemu ale poszukiwania zaczynałam z przekonaniem, że jako osobie niskiej - 158 cm nie będzie pasował żaden inny fason, jakże się myliłam..). Piękna i elegancka, niestety czułam się w niej trochę jak starsza wersja siebie, co mamy widocznie nie uradowało. Potem od niechcenia zaczęłam przeglądać i tak jedną w worku wiszącą zobaczyłam i od niechcenia uznałam "a no to może ta?". Suknia, którą jednocześnie można założyć jak A bez halko lub z małą oraz jako princessę z szeroką halką. Warstwa z koronkowymi aplikacjami na tiulu. Jak się w niej zobaczyłam to zamarłam. Założona z szeroką halka układała się pięknie. I wiecie co? Nie chciałam princessy - to była princessa. Nie chciałam fałd z materiału na gorsecie - ta miała fałdy. Wpadłam jak śliwka w kompot. Łezki pociekły, mama już widziała, że ta którą ona wolała znika w siną dal, bo w tej świeciły mi się oczy. No ale rozsądek ze mną wygrał - zdejmujemy i idziemy dalej, przecież mam rok do ślubu...
Wrażenia super - wielkość salonu, sposób obsługi, dużo pięknych sukien. Cena mojej 3000 zł. Uff, akceptowalna!

4. CZWARTY I PIĄTY SALON
Postanowiłam skrótowo potraktować je w jednym wpisie. W nich również było wszystko ok. Mierzyć niestety nie dało rady, ale panie mnie przepytały, pokazywały różne modele, przyznam jednak, że choćby były najlepszymi sprzedawcami pod słońcem to już w tym momencie jako klientka byłam stracona dla ostatniej sukienki :P W jednym salonie dodatkowo pani radziła wrócić po nowym roku kiedy będą nowe kolekcje, bo teraz są tylko stare. Mnie tam nie zależało na roku kolekcji, moja sukienka jest chyba nawet z 2014 roku, szczerze nie wiem i mało mnie to interesuje, miała mi się podobać. Także podziękowałam w tychże salonach i postanowiłam z myślą się przespać.

   
archiwum własne


Moja suknia - Sposabella Diana

Oczywiście następnego dnia wróciłam do salonu i ostatecznie kupiłam sukienkę, a potem to już tylko były przymiarki, każda wizyta w salonie była przyjemnością, a sukienka została do mnie idealnie bez żadnego problemu dopasowana. Także historia skończyła się bardzo szczęśliwie. O sukienkach Tutery nie, żebym do końca zapomniała, ale miałam tę - piękną, w której czułam się wyjątkowo i nie widziane nigdy na żywo widma przepięknej piękności droższej według moich przewidywań co najmniej o połowę (wiem na pewno, że najbardziej podobałyby mi się te droższe xD). 

I tak na rok przed ślubem miałam sukienkę... :D Ciążą się nie martwiłam, zmianą wagi raczej też nie (od gimnazjum przytyłam może 3-4 kg). Sukienka w dniu ślubu była idealna i w ogóle jej nie zniszczyłam mimo sesji w dniu ślubu w chaszczach, polach i trawach przy sali :) Trzymam gorąco kciuki, żeby dla każdej szukającej to był tak miły czas jak dla mnie i źródło przyjemnych wspomnień :) 

    
archium własne

środa, 9 listopada 2016

Kreta - archiwum własne

 Po dłuższej przerwie wracam do Was pełna optymizmu i pomysłów na nowe tematy. Wiecie, dziś mijają dokładnie 4 miesiące od naszego ślubu! Szok, jak ten czas szybko leci, nie wiedzieć kiedy to minęło. W podróży poślubnej byliśmy półtora miesiąca po ślubie, chcieliśmy ominąć największe tłoki, a na miejsce odpoczynku wybraliśmy przepiękną Kretę :) Czemu teraz ten temat spytacie. Otóż dziś rano, tuż po otworzeniu oczu i sprawdzeniu na telefonie jeszcze w łóżku kto wygrał wybory w Stanach Zjednoczonych, kątem oka zobaczyłam śnieg sypiący mi za oknem. I w sumie to ucieszyłam się, bo lubię śnieg (najlepiej gdy jest lekki mrozik i nie topnieje na paciaję) ale jednocześnie przypomniało mi się, jak jeszcze niedawno było gorąco i świetnie. A teraz jest ciemno, zimno, nie chce mi się wygrzebywać spod kołdry i zakładać na ciało, noszące jeszcze znaki opalenizny, pięciu warstw przed wyjściem z domu ;) 

Tak więc na przekór jeszcze jesieni (zimę bardziej lubię jak jest taka jak napisałam powyżej) postanowiłam powspominać podróż poślubną i piękne widoki letniej Krety, ahh, któż by się nie rozmarzył... :) Przy okazji muszę Wam to napisać - podróż poślubna to byłe najlepiej wydane dotąd przez nas pieniądze! Nie warto żałować na te niezapomniane chwile. Pomyślcie, tylko raz jest się tuż po ślubie więc tylko raz można mieć typową podróż poślubną, która będzie poniekąd jeszcze dalej kojarzyć się z tymi pięknymi chwilami, a one są potrzebne każdemu, nawet najlepszemu małżeństwu! Niektórzy widzę jak piszą "hehe, nasza podróż poślubna była do praktikera" i tym podobne. Serio, każdy robi co chce, ale budowa domu czy kupno mieszkania, o ile wierzę, że są ważne i priorytetowe, o tyle nigdy, przenigdy nie powinny zakłócić wyjazdu - nie musi być daleko i długi. Nam starczył tydzień, wcale nie za ogromną kwotę, a jednak każdy bez wyjątku nam mówił, że robimy BARDZO DOBRZE jadąc w tę podróż. Co więcej, my sami też to wiemy. Mieszkanie, dom - super, ale będziecie mieć całe życie na mieszkanie w nim, podróż poślubna może być tylko raz. Niejednokrotnie w małżeństwie szybko pojawiają się dzieci - ludzie też odwlekają wyjazdy, zawsze im "szkoda" bo mogą kupić sobie narożnik albo fotele...No więc powiem tak - ani dzieci nie przeszkadzają w podróży poślubnej, widziałam małżeństwa z bardzo malutkimi szkrabami, ani nowe fotele nam nie uciekną jeśli kupimy je miesiąc czy dwa później. Uwierzcie mi, to nie jest rzecz warta oszczędzania. Nie ma nic lepszego jak usiąść z kubkiem grzanego wina w taką pogodę jak teraz i pooglądać te rozgrzewające zdjęcia i przypomnieć sobie co to się tam działo :) 


Kreta - archiwum własne
Gorąco polecam Wam też samą Kretę. My akurat byliśmy w rejonach Chanii. Cała Kreta nie jest szczególnie ogromna, więc dla aktywnych - spokojnie można więcej pozwiedzać. My akurat postawiliśmy bardziej na plażowanie, baseny i zrobiliśmy sobie dwie wycieczki. Mieliśmy opcję all inclusive w hotelu i szkoda było z tego nie korzystać, bo jedzenie i drinki były po prostu przepyszne. Widoki przepiękne, z jednej strony góry, a z drugiej morze - coś dobrego dla każdego. Było bardzo gorąco, pierwszego dnia zdarzył się przelotny deszcz trwający jakieś pół godziny - nawet pracownicy hotelu byli zaskoczeni, ale ludzie nawet nie wyszli z basenu - tak ciepły był to prysznic :P Poza tym pogoda była fantastyczna, a jednocześnie dało się wytrzymać upał, bo na wyspie inaczej odczuwa się powietrze, jest bardziej wilgotne. Mój Małżowinek stwierdził, że "na pewno na Kretę jeszcze wrócimy!" tak bardzo mu się podobało. Trzymam go za słowo, choć przyznam Wam się, że podróże rozbudzają apetyt i chętnie zobaczyłabym teraz więcej i więcej świata, gdybym tylko miała taką możliwość (liczę, że będę miała!). Na wycieczkę wybraliśmy się na Gramvousę i Balos, bajeczne widoki, lazurowa woda (stąd też wiemy jedno - im bardziej piękna i lazurowa woda, tym bardziej pewne, że dno jest kamieniste :P ), różowawy piasek.. 

Balos - archiwum własne

A z innej beczki, jest to też bardzo dobre otoczenie, jeśli ktoś od razu po ślubie planuje powiększenie rodziny. Moja świadkowa, która brała ślub niedługo po nas i zachęcona naszą rekomendacją także wybrała Kretę na podroż poślubną, spodziewa się właśnie dzieciątka :) 

Także same plusy! Nie dajcie się zwariować remontom, mieszkaniom i prozie życia, dajcie sobie odpocząć po miesiącach przygotowań. Czas tylko i wyłącznie dla was, z dala od wszystkiego, tylko Wy, Wasza miłość, słońce i piękna aura! Czegóż chcieć więcej :) 






poniedziałek, 24 października 2016

Ostatnimi czasy coraz częściej zauważam, że przy każdym możliwym spotkaniu z jakąkolwiek koleżanką siłą rzeczy zawsze poruszamy temat wesela.
Prawda jest taka, że one dzielą się na te już po, w trakcie przygotowań, te które gdzieś tam po cichu już  w głowie układają sobie plan na przyszłość i na te, które są kompletnie przeciwne- ale tym poświęcę zupełnie osobnego posta.

Sobotnia taka rozmowa natchnęła mnie poniekąd do napisania dzisiejszej notki.
I tu za przykład podam siebie, zanim zacznę skupiać się na innych i na moich ulubionych przesądach związanych z datą.
W zasadzie od siebie jest zacząć najprościej . :)

Nasza data ślubu to tak naprawdę data, która mi się przyśniła. Kiedy podzieliłam się tym z moim K. od razu uznaliśmy, że to świetny pomysł! Bo siódemka ( a w naszej dacie pojawia się aż dwa razy) jest naszą ulubioną liczbą, bo październik to  naprawdę fajny miesiąc ( chociaż patrząc na dzisiejszą pogodę zastanawiam się dlaczego :) ) no i w nazwie miesiąca jest R- a niech mają Ci, którzy mówią, że bez tej spółgłoski nie ma szczęścia w małżeństwie!
No właśnie... co z tym R...podobno stary zwyczaj głosi, że to zapobiega nieszczęściu. Literka ta powinna pojawić się przynajmniej w łacińskiej nazwie miesiąca. Ale to i tak mało... najgorzej jest brać ślub 1-go kwietnia, ze względu na prima aprilis.
Natomiast do najbardziej polecanych miesięcy należą grudzień i marzec, zwłaszcza okresy świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Powinnyśmy jednak omijać adwent i wielki post.

Najlepszym dniem tygodnia według statystyk jest sobota a nie poleca się brać ślubu w poniedziałki  z racji , że od "poniedziałku nie warto zaczynać"  i w piątek bo podobno "piątek- złego początek" .

Wiele par młodych jak wynika z mojej obserwacji przy wyborze daty kieruje się  jednak zupełnie czymś innym. Zazwyczaj dokładny termin uzależniają od swoich osobistych rocznic lub od wolnego terminu na swojej wymarzonej sali .
I ja temu nie mówię nie! Wręcz odwrotnie.
Skoro to nasz dzień, nasza data to powinnyśmy same mieć wpływ na to na kiedy ona przypada. Oczywiście często wiele innych czynników ma na ten wybór dość duży wpływ , np. pogoda ale ja osobiście uważam, że to już w trakcie zupełnie nie będzie nam zaprzątało myśli.


Kochane, nawet jeśli w miesiącu bez R, nawet jeśli 1-go kwietnia, nawet jeśli połowa waszych znajomych i rodziny będzie mówiła, że to żart, nawet jeśli tego dnia będzie okropna ulewa .. to tak naprawdę jeśli w związek małżeński wchodzą dwie zakochane w sobie osoby-
 JAKIE TO MA ZNACZENIE? :)

Foto: Sekret Ślubów

poniedziałek, 3 października 2016


Miałam nadzieję, że obejdzie się bez tego. Bez tłumaczenia, bez wyrażania zdania, którego i tak nikt nie chce słuchać. Ale jako współautorka bloga miałam dwa wyjścia - rezygnację, albo przedstawienie swojego stanowiska, ponieważ nie chcę być utożsamiana z ruchami, czy inicjatywami, których nie popieram. A więc dziś niestety nie o ślubie, ale poniekąd dotyczy to też tematów poślubnych.


Dlaczego nie ubrałam się dziś na czarno, poszłam do pracy i nie popieram czarnego protestu. 
Otóż najważniejszym powodem jest to, że nie da się TROCHĘ ZABIĆ. Tak jak nie da się TROCHĘ być w ciąży, czy TROCHĘ umieć jeździć na rowerze. Ciąża albo jest, albo jej nie ma. Albo są dwie kreski, albo jest jedna. Sporo kobiet wyczekuje tych dwóch kresek. Myślę, że poniekąd mogę powiedzieć, że zaraz będę do nich należeć, bo chcielibyśmy z mężem mieć dzieci. Nie da się trochę zabić, a trochę nie. Nie da się raz popierać zabijania, tłumacząc sobie, że "przecież moim zdaniem to jeszcze nie dziecko, bo to stadium płodowe", "przecież ono nie czuje", "przecież będzie cierpieć", "przecież kobieta ma traumę". Można by w ten sam sposób tłumaczyć każdą zbrodnię. No zabiła bo miała nerwicę. Zabiła bo dziecko nagle zachorowało i jej zdaniem cierpiało. Zabiła bo była zbyt biedna. Ale nikt jakoś nie popiera zabicia noworodka, czy niemowlęcia, czy nawet dorosłego człowieka. Ba, za zabójstwo kobiety w ciąży odpowiada się jak za zabicie dwóch osób - mowa wtedy o podwójnym morderstwie.. Czemu obcy człowiek, który włoży ciężarnej sztylet w brzuch jest mordercą, ale sama matka decydująca o zabiciu jej dziecka jest tylko rozsądną, wolną kobietą? Jak miałabym spojrzeć sobie w twarz gdybym uznała, że raz można, a raz nie można, bo jak to "tylko" zygota no to przecież mogę, bo nie widać w pełni ukształtowanego człowieka. A że mu serce bije, no cóż...

Mówię o tym z pełną świadomością swoich słów. Głęboko współczuję i rozumiem, że dramatem jest gwałt. Naprawdę. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, że muszę taką traumę przechodzić. Ale dziecko nie jest winne. Prędzej wyszłabym pikietować za dożywociem lub kastracją gwałcicieli. Wierzę, jako kobieta, która zaraz ma zamiar starać się o dziecko, jakim dramatem musi być wiedza, że dziecko może urodzić się chore. Podejmuję to ryzyko starając się o dziecko, bo NIGDY nie wiadomo co się stanie... Znam przypadki kobiet, którym lekarze doradzali aborcję, a urodziły całkiem zdrowe dzieci. Znam przypadki, gdzie ciąża była prawidłowa, ale nieprawidłowości wystąpiły np. przy porodzie, albo już po urodzeniu okazało się, że jednak jest wada u dzieciaczka. Czy więc i wtedy nie należałoby mu "oszczędzać cierpienia" a rodzicom "męczarni i katuszy" wychowywania chorego dziecka? Pytam się - GDZIE JEST GRANICA i kto, i jakim prawem ją ustala?

Od podstawówki byłam uczona na biologii, na biomedyce na studiach, że nowe życie powstaje od POCZĘCIA. Jest to istny cud, bo komórki namnażają się w ekspresowym tempie, co więcej, są to istotnie cudowne komórki, które są w stanie ukształtować każdy organ ludzki i "wiedzą" jak to zrobić. Nierzadko mówi się o tym, jak to dziecko jest cudem. Jak to możliwe, że optyka zmienia się o 180 stopni i już nie jest cudem, bo jego mama została skrzywdzona? Temu nikt nie przeczy, ale ono nadal jest tym cudem...Czy nie przechodzi traumy matka, która we wczorajszym wypadku straciła troje dzieci?? Czy powinniśmy ją wobec tego zabić, żeby nie cierpiała? Czy zabicie dziecka w łonie zmniejszy traumę? Serio? Przecież to nie jest dziecko gwałciciela, ono jest też dzieckiem swojej matki...

Przede wszystkim mamy do czynienia z PROJEKTEM ustawy, przygotowanym oddolnie, nie przez rząd. Jak sama nazwa mówi jest to projekt. W demokratycznym państwie mamy chyba prawo dyskutować i dywagować czy taki projekt jest potrzebny i w JAKIEJ postaci. A warto wspomnieć, że jego celem nie jest ściganie matek, zakaz badań prenatalnych, a ochrona życia od jego początku. Ktoś kto wierzy, że za poronienie zamykać będą w więzieniach powinien rozejrzeć się teraz po więzieniach i sprawdzić, ponieważ aborcja w naszym kraju jest obecnie nielegalna poza 3 wyjątkami. Dla organizatorów protestu wyjątki to jednak za mało, oni żądają aborcji na życzenie. Dla nich do 12 tygodnia ciąży nie ma dziecka, nie ma ciąży i nie ma zabójstwa. Zabawne jest jak w kontrze do tego walczy się o 
"prawa" krów, kur, kóz czy baranów - najwidoczniej mających więcej znaczenia, niż płód z bijącym sercem. 

A więc takie jest moje stanowisko. Nie można trochę kochać, ani trochę zabić. Trzeba się opowiedzieć po którejś stronie, bo utkniemy w świecie, gdzie tylko dokładamy sobie wyjątków kiedy można nam zabić, wymyślamy własne, nowe definicje od kiedy zaczyna się i kończy życie dla własnej wygody i usprawiedliwienia się przed sobą. Bo gdy nie jesteśmy już tylko sobą, a dwojgiem ludzi to decyzja nie należy już tylko do nas.

niedziela, 2 października 2016

7 października czyli za 5 dni będziemy zaczynać odliczanie. Równy rok do ślubu.
Póki co nasze przygotowania stanęły w miejscu, bo to co mogliśmy zorganizować do tego czasu- zorganizowaliśmy.
Teraz przyjdzie czas na "pierdółki" jak ja to nazywam, poczynając od sukni kończąc na utworze na ten nasz pierwszy taniec - tak szczerze mówiąc ciągle kombinuję jak z niego zrezygnować.. :)
Rok ma cztery kwartały i na każdy kwartał mamy listę rzeczy do ogarnięcia. 
Ale dziś nie o tym. Dziś trochę mniej ślubnie.

Czarny protest. 

Chyba znaczenia tych słów dziś nikomu nie muszę tłumaczyć, ale chciałabym podejść do tematu jako przyszła żona, matka.. i przede wszystkim jako kobieta.
Od paru dni próbuję sobie wyobrazić niektóre sytuacje i z miejsca zdecydować jakbym postąpiła. Ale wiecie co? Tak się nie da.

Najbardziej dotknęło mnie chyba to, że nie będzie można wykonywać badań prenatalnych.
I tu nie chodzi już o możliwość usunięcia ciąży ale o pomoc dziecku zaraz po narodzeniu, czy po prostu matce.
Gdybym nie wiedziała o czym  mówię, pewnie w ogóle bym się nie wypowiadała, ale kilka lat temu byłam bardzo blisko osób, które bardzo przeżywały chorobę swojego dziecka.. chorobę, która mogła zostać wykryta jeszcze podczas ciąży, poród mógł odbyć się w specjalistycznym szpitalu  gdzie zaraz po narodzinach byłaby możliwość zrobienia operacji.. serduszka.
Tak, dzieciątko było chore na serce. Natomiast lekarz prowadzący ciążę nie widział "powodów" do robienia badań prenatalnych, bo są inwazyjne bo to bo tamto bo...
Rok trwała walka o życie Hani, walka którą przegrała. Walka, którą toczyli jej rodzice dzień w dzień nie mogąc wziąć swojego dziecka na ręce, nie móc wziąć jej do domu.
Ja osobiście nigdy nie wzięłabym pod uwagę usunięcia ciąży z powodu choroby dziecka,  ale nigdy nie wybaczyłabym  sobie tego, gdybym nie zrobiła wszystkiego żeby mu pomóc.. i odbieranie mi możliwości takiej pomocy jest dla mnie... dla nas kobiet strasznie krzywdzące.

Temat aborcji natomiast stoi u mnie pod ogromnym znakiem zapytania.. nawet jeśli chodzi o gwałt.
Nie umiem postawić się na miejscu takich kobiet, ale chyba bardziej kłaniam się ku temu "że dziecko nie jest niczemu winne". Bo nie jest.
Ale tak jak mówię- nigdy w takiej sytuacji nie byłam, nawet nie potrafię jej sobie wyobrazić.  Nie potrafię wyobrazić sobie co czują kobiety, które zostały tak okropnie skrzywdzone, jakie szargają nimi emocje.
Kilka dni temu na jednym z portali czytałam wyznania kobiety, która kilka lat temu została brutalnie zgwałcona przez kilku kolegów swojego byłego faceta. Otępiona środkami odurzającymi przez wiele godzin przeżywała straszne katusze... i "owocem" tej tragedii jest dziś jej kilkuletnia córka. Nie, nie usunęła. I przez długi czas bała się, że jej osoba będzie jej przypominała o tym co się stało, ale dziś kocha ją nad życie.
I nie, nie piszę o tym żeby kogoś przekonać do tego, że gwałt jest ok i jak się już komuś zdarzy to ma przejść nad tym do porządku dziennego. ABSOLUTNIE. Pokazuję tylko jak różni potrafią być ludzie.
Ta kobieta miała wybór, i go dokonała. A nam teraz ten wybór jest odbierany.

I na koniec jeszcze jedna kwestia.. in vitro.
Zabieg mimo wszystko nie tak łatwo osiągalny, bo bardzo kosztowny. Zabieg, na który decydują się pary które bardzo, powtarzam bardzo chcą mieć dziecko. To nie jest nagły kaprys ale dobrze przemyślna decyzja.
Druga kwestia - mamy w naszym kraju wiele osób innych wyznań plus sporo niewierzących, i ich religia  nie zabrania im tego. Dlaczego więc im to prawo ten przywilej zostaje odebrany?
A jeśli chodzi tu tylko i wyłącznie o zabijanie zarodków to czemu nie zabronimy mężczyznom używania podgrzewanych foteli w samochodach czy gorących kąpieli?
I jest to porównanie- mimo wszystko. To wszystko ja wrzucam do jednego wora razem z in vitro.

I mimo że jestem wierząca, mimo że tak bardzo chciałabym żeby w przyszłości moje dziecko zostało spłodzone tak jak Bóg tego sobie życzy ale co jeśli się nie uda?
Znów nie będę miała wyboru.

Całe swoje dorosłe życie staram się żyć tak, żeby nie krzywdzić siebie i innych. Żeby żyć zgodnie ze swoim sumieniem. Żeby dokonywać właściwych wyborów.

Wybór - o to walczmy, nie o możliwość zabijania, krzywdzenia. Ale o właściwy - świadomy wybór.





K.
W poście przedstawiłam moje osobiste stanowisko w tym temacie. 


środa, 17 sierpnia 2016

39/ Kopertowy zawrót głowy


Pewna dyskusja na forum natchnęła mnie do napisania tej notki. Mam na myśli temat niezmiennie powracający w rozmowach i dyskusjach, a mianowicie KOPERTY
Niemal każdemu, kto przygotowuje się do ślubu ten temat mniej lub bardziej przemknie przez głowę. Niektórzy wręcz wyliczają i obliczają co będą mogli z kopert zapłacić, czy wesele im się zwróci, czy nie. Pytanie to nie mniej nurtuje zresztą gości weselnych - ile się daje? Ile to dużo, ile mało? Ile wypada, żeby nie nazwano nas sknerą? W końcu jak to wygląda z perspektywy osoby, która już koperty otworzyła i zobaczyła co tam się kryje?

A więc od początku. Prezenty to temat zawsze trochę niezręczny. Nie od dziś wiadomo, że organizacja ślubu i wesela to kosztowna "zabawa", stąd wszelkie wybory kręcą się wokół (zazwyczaj ustalonego) budżetu. Nic więc dziwnego, że dzisiaj młodzi preferują prezenty mieszczące się w kopercie. I wierzcie mi, goście sami o tym doskonale wiedzą. Ogromnym nietaktem w moim odczuciu jest podkreślanie w zaproszeniu, że chcemy dostać pieniądze. Zwyczajnie to nie wypada i może się odbić czkawką. Za to jeżeli ktoś już nas zapyta warto być szczerym, bo wygląda na to, że osoba jest nam na tyle bliska, że nie ma się czego wstydzić. Mnie kilka osób o to pytało i szczerze odpowiadałam, że wolimy choćby drobną, ale gotówkę, niż sprzęty, których mamy już dosyć sporo. 

Jedna z najważniejszych moim zdaniem kwestii - nie liczmy na te koperty, nie kalkulujmy ile będzie tam gotówki. Nie nastawiajmy się. Podejście materialistyczne niemal nigdy się nie sprawdza. Uważam, że najlepiej zrobić takie wesele, na jakie JEST NAS STAĆ NA ETAPIE PLANOWANIA. A więc jeżeli nie stać nas na pałac 250 zł od talerzyka, to nie róbmy tam wesela licząc, że goście zwrócą w kopertach. Podobnie z atrakcjami, fotobudkami, sztucznymi ogniami, barem, świniakiem i tak dalej. Wybierajmy to, za co będziemy w stanie zapłacić. Nie możemy liczyć na to, że zaczniemy rozpowiadać jakie atrakcje szykujemy i tym samym koperty będą "grubsze". A goście prezenty wręczają zazwyczaj na początku wesela, więc nawet jeśli ich najlepiej na świecie zaskoczycie, to już nic nie dołożą. Nie bawmy się więc ponad stan, żeby nie wylądować potem z kredytem na wspólny początek, bo miało być "wymarzone" i karoca z białymi końmi (specjalnie trochę przesadzam :P). 

Kolejna kwestia - ile wypada dać w kopercie jako gość? Otóż nie ma żadnej z góry określonej "stawki". Nieoficjalnie przyjęło się, że staramy się dać w kopertę równowartość talerzyka + odrobinę ponad ta kwotę. Najczęściej więc wychodzi to ok. 300-500 zł za parę. ALE! To nie oznacza, że jak nasz talerzyk kosztuje 350 zł to goście mają obowiązek dać 700 od pary i nie mamy prawa na to liczyć. Generalnie uważam, że w ogóle nie mamy prawa liczyć. Zapraszamy gości, przynajmniej my tak robiliśmy, aby byli z nami tego dnia. Dwie ciocie nie chciały przyjść, bo nie mają pieniędzy, ale po wytłumaczeniu, że ważniejsze dla nas jest żeby były, zgodziły się przyjść i przepraszały mówiąc, że prezent dostaniemy, ale kiedyś w przyszłości. Sytuacje są różne, ludzie są różni. My zazwyczaj idąc na wesele dajemy 500 zł. Sama z takiego prezentu także byłam zadowolona. 

A ile rzeczywiście można dostać? No cóż, powiem jedynie, że najlepiej się nie nastawiać, a można się wtedy przyjemnie zadziwić. My byliśmy w szoku jak hojnych mieliśmy gości, czego się naprawdę, absolutnie nie spodziewaliśmy. Nie, żebyśmy spodziewali się chytrości, po prostu nie pochodzimy z bogatych rodzin, które mają dużo pieniędzy, stąd nie nastawialiśmy się na prezenty. Mieliśmy tylko nieśmiałą nadzieję, że w większej połowie zwróci nam się sala. Za salę z dodatkami (drink bar, fontanna czekolady, stół wiejski) zapłaciliśmy 19 000 zł. Jakie było nasze zdziwienie, gdy prezenty nie dość, że pokryły CAŁĄ kwotę na salę, to jeszcze znacznie ją przekroczyły... Nie mogłam powstrzymać wzruszenia. 
I teraz dla zaspokojenia ciekawości: największe jednorazowe kwoty w kopertach: 5000 zł, 3200 zł, 2000 z, 1500 zł, 1000 zł. Najmniejsze kwoty: 200 zł. Nie było ani jednej pustej koperty. Nie znaleźliśmy żadnych pociętych gazet. Nie było takich historii. Wesele na 100 osób zwróciło nam się w 2/3, to tak jakbyśmy wydali na nie ok. 10 tys. Ale wesele weselu nierówne, więc nie traktujcie tego proszę jako jakiegokolwiek wyznacznika. Wszystko zależy od tego jakie macie rodziny, na ile jesteście lubiani, jaka jest aktualna sytuacja poszczególnych osób. Dla porównania na weselu bliskiej osoby, 200 gości, kwota całościowa z kopert była zaledwie kilka tys. większa niż u nas. Także nie ma zasady. 

Mam nadzieję, że temat wyczerpałam, a w razie pytań zapraszam do komentowania. Tak czy inaczej życzę każdemu tylko miłych rozczarowań i przede wszystkim nie skupiania się na pieniądzach, bo to powinna być rzecz zupełnie nieważna, bo to WY decydujecie się organizować wesele :)

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Od zawsze byłam  osobą, która nie lubiła nacisku jakie próbowało na mnie wywierać otoczenie. Przekładało się to na wszystkie możliwe sfery życiowe. Zawsze chciałam  wszystko inaczej, po swojemu a często nawet na odwrót aniżeli wszyscy oczekiwali. Mam wrażenie że moi rodzice popełnili ogromny błąd nazywając mnie Karolina, Zosia ( "samosia" ) myślę, że pasowałoby idealnie !
Dodatkowo mam alergię na wtrącanie się w czyjeś sprawy, decyzje, w nachalnych próbach układania komuś życia.
Tak więc ostatnimi czasy coraz częściej zaczynają mnie irytować pewne sytuacje, osoby ( i to często gęsto wcale nie te nam najbliższe ), które wszystko wiedzą lepiej, bo one przecież to przeżyły, nawet jeśli to było naście(dziesiąt) lat temu, one wiedzą że październik to fatalny wybór, kolor ecru nie symbolizuje czystości a wesele 100 km od domu to totalna pomyłka. AHHHHHHHHH!

Zdarza mi się budzić rano, zwłaszcza kiedy mogę się wyspać ( tak jak dziś, btw. kocham długie weekendy), kiedy mam trzeźwy wypoczęty umysł i... zastanawiać się a co by było gdyby tak...
znaleźć lot w piękne miejsce, spakować walizkę, uciec, założyć sobie obrączki i przyrzec dozgonną miłość w sprzyjających nam ( a przede wszystkim naszym emocjom) okolicznościach. Nie mieć zdjęć, nie mieć filmów, nie mieć wesela, rodziny i przyjaciół wokół siebie ale mieć... mieć to na czym nam obojgu zależy, siebie.
Na pewno uniknęlibyśmy wielu sprzeczek, na które oboje nie mamy ochoty, wielu uwag które jednak puszczamy kątem ucha ale wiem, że też wiele byśmy stracili.
Gdybym zrobiła listę za i przeciw pewnie gdzieś by się to równoważyło ale obecność niektórych osób jest dla nas tak ważna, że jednak wracamy na ziemię i kontynuujemy to co zaczęliśmy.

Życie nie raz będzie nas kusiło, będzie stawiało pod ścianą  ale najważniejsze to trzymać się tego co założyliśmy i nie dać się zmanipulować.
:)


Ps. Trzymajcie kciuki żebym w Toskanii za miesiąc nie obudziła się z mniej trzeźwym umysłem bo opcję znalezienia miejsca, lotu i spakowania walizki będę miała już z głowy! I dopadnie mnie choroba zakaźna , tzw "żyj chwilą" !

Photo: NYTimes

poniedziałek, 25 lipca 2016


Od ślubu minęło już 16 dni.. Jak ten czas pędzi.. Dziś chciałabym poruszyć temat, który przewija się często wśród bliższych, dalszych znajomych oraz wśród całkiem obcych mi osób, a mianowicie - co zmienia ślub? Czy w ogóle coś zmienia?


W dzisiejszych czasach, gdzie wszystko jest już dużo inaczej niż za czasów naszych rodziców czy dziadków, nikogo (albo prawie nikogo) nie dziwi już, że pary mieszkają ze sobą bez ślubu, nawet mają tak dzieci. Stąd pewnie wynika przekonanie co poniektórych, że po co właściwie ten ślub, skoro nic nie zmieni? Na co komu niepotrzebny świstek papieru, przecież on nie zmieni uczuć, ba, może je popsuć, bo przecież tyle mamy rozwodów...

Ile razy słyszałam te teksty, ile razy słyszałam pytanie "po co ślub?" Myślę, że teraz mogę już odpowiadać na nie z czystym sumieniem, bo doprowadziliśmy sprawę do końca i oficjalnie, przed Bogiem i przed ludźmi staliśmy się małżeństwem. Czy "papierek" coś zmienia? Dla mnie odpowiedź jest tylko jedna: TAK. Ten "papierek" zmienia WSZYSTKO. Całą perspektywę patrzenia, całą świadomość jaka we mnie jest, patrzenie na przyszłość, na siebie, na męża, na nasze plany. Czy kochamy się mniej? A może bardziej? Z mojego doświadczenia wynika, że każdy kolejny etap bardziej nas do siebie zbliżał. Nie chcę nazywać tego "większą" miłością, bo nie da się jej przecież zmierzyć. Chodzi mi o takie dojrzewanie do różnych decyzji, sprawdzenie się we wspólnym podejmowaniu decyzji, poznawanie w sobie czegoś nowego, takie jakby patrzenie z wielu różnych perspektyw. Inna była na samym początku gdy się poznawaliśmy, inna, gdy trudno było znieść związek na odległość, inna gdy się zaręczyliśmy i w końcu inna po związaniu się "na całe życie". 

Ktoś zapyta dlaczego inna? Czy teraz czuję, że mogę się mniej starać, bo kogoś ze sobą związałam? Zniewoliliśmy się? Przeciwnicy ślubów twierdzą, że bez ślubu związek jest lepszy, że ludzie bardziej się starają i że wtedy to jest prawdziwa miłość, bo nie muszą, a są ze sobą. Hmm. Otóż uważam zupełnie odwrotnie. Fakt, że nałożono mi na palec obrączkę sprawia, że chcę się jeszcze mocniej starać, że chcę być coraz lepsza, że chcę dawać szczęście mężowi i chcę BYĆ JEGO SZCZĘŚCIEM. Nie kulą u nogi, nie szeryfem. Chcę być DLA NIEGO, nie tylko z nim. Rzeczywiście drugą stroną medalu jest fakt, że gdy jedno z nas wyląduje w szpitalu, drugie od razu się o tym dowie, a nie będzie stawać na głowie, by udowodnić, że jest moim życiowym partnerem. Mąż to mąż, a partner to partner, dla mnie różnica zawsze była i będzie zasadnicza. Oczywiście, że zanim weźmie się rozwód przyjdzie się takim ludziom 10 razy zastanowić, bo trzeba uruchomić pewne maszynerie, prawnika, sąd, dzięki temu może bardziej się chce człowiekowi powalczyć, bo być może to tylko przejściowe. Bez ślubu wystarczy z dnia na dzień się spakować i wyjść. 

Poza tym mogę to samo powiedzieć do przeciwnika ślubu - jeśli ten "papierek" nic nie zmienia, to czemu nie? Nie wymaga to wcale nakładów finansowych, można iść do urzędu i wziąć ślub w 4 osoby. Nie trzeba robić imprezy, ani nawet kupować specjalnej sukienki. A przynajmniej ważne sprawy zostają ustabilizowane. Przed czym ten strach? Przed tym, że będzie gorzej? Że ślub coś zniszczy? Jeśli tak jak mówią - miłość broni się sama, to obroni się TYM BARDZIEJ z obrączką na palcu, bo ona ZOBOWIĄZUJE.

Tak tak, zobowiązuje, bo jest publicznie widocznym znakiem, że się to zobowiązanie przyjęło, jest sygnałem "nie flirtuj ze mną, bo ja już wybrałam/ wybrałem". Jest deklaracją, jest danym słowem, a słowo daje się po to by go dotrzymać. Jako żona czuję się najpiękniej i najmocniej bezwarunkowo kochana. Wiem, że skoro ktoś przyrzekał patrząc mi w oczy, to za nic nie chce mnie zawieść ani skrzywdzić, chce ze mną dzielić swoje i moje wady i zalety. Dlaczego ta perspektywa jest inna? Bo podchodzę do tego poważnie, bo wiem, że to nie przelewki, nie "zabawa w dom". To tworzenie domu. Wiem, że to nie będzie bajka "i żyli długo i szczęśliwie", że będą problemy, że mogą być kryzysy, ale wspomnienie tej przysięgi ma być naszą skałą i opoką, a obrączka kołem ratunkowym. 
Każdemu odpowiem, że warto, bo z każdą kolejną decyzją nasze spojrzenie na rzeczywistość zmienia się diametralnie. Jestem ŻONĄ. Nie dziewczyną, przyjaciółka, partnerką, konkubiną. ŻONĄ. Ktoś miał na tyle odwagi by dać mi to słowo, bez tłumaczeń, bez uważania tego za zniewolenie, z radością i nadzieją na przyszłość. Polecam każdemu ten stan. 


środa, 20 lipca 2016

Już pisałam wam o tym nie raz nie dwa jak wyglądałby mój ślub (a raczej jaką mam gdzieś tam z tyłu głowy ułożoną wizję tego) gdybym organizowała go w zupełnie innym czasie niż planujemy..
I pomijając uroki kwiecistej wiosny i pięknych widoków zimą to lato jest taką porą roku gdzie zdecydowanie postawiłabym na wesele w plenerze.

Dlaczego? Powodów jest mnóstwo.

Bo fotograf i kamerzysta mają pole do popisu. W zasadzie nie musimy organizować sesji już "P0" ponieważ zazwyczaj samą imprezę organizuje się w miejscu dla nas urokliwym.
Często zachwycam się nad reportażami właśnie z takich ślubów i chyba nie mają porównania do tych z zamkniętych przestrzeni jakiekolwiek by nie były.

zdj. www.popsugar.com
                                                                      

Na dworze można również zorganizować o wiele więcej atrakcji niż na sali- grilla, tańce boso, fajerwerki itp.
O ile nie jestem fanką grilla jako zamiennika całego wesela tak uważam, że może być bardzo fajnym dodatkiem. Zresztą ten element udało nam się wpleść w plan naszej imprezy o czym więcej napiszę za chwilę. :)

Co jeszcze? Może oryginalność od której powinnam w zasadzie zacząć.Takie wesela czasem przybierają formę pikniku co dla gości jest fajną odskocznią od tradycyjnych wesel, w których biorą udział "na sztywno pod krawatem".
Nasze rodzina i przyjaciele mają okazję nie tylko uczestniczyć w czymś w czym wypada ale mogą też odpocząć na łonie natury często od zgiełku miasta na obrzeżach :) I według mnie w związku z tym wszystkim odczuwają większą swobodę. :)

Co mi się też bardzo podoba to to, że nie musimy za bardzo kombinować nad wystrojem, bo jeśli wokół jest dużo zieleni to kolor przewodni mamy już w zasadzie z głowy i trzeba zadbać tylko o dodatki.. Jak dla mnie to wystarczyłyby światełka, papierowe kule, piękne kwiaty na stołach i dobrane do tego ładne serwetki . :) Taki minimalizm :)

zdj. http://arenapark.pl/oferty/
                                                            

( Czytam w tym momencie to co napisałam do tej pory i zauważyłam że chyba trochę nadużywam uśmiechniętej emotki.. ale nic na to nie poradzę, że kiedy myślę o tym to po prostu się uśmiecham! )

Natomiast ciągle jednak widzę, że niewiele par decyduje się na taką właśnie formę bo zazwyczaj jest więcej punktów "przeciw" niż "za" ..
A bo to pogoda niepewna, a to tort się rozpłynie, a to jedzenie popsuje, a to komary kleszcze osy pszczoły i inne potwory... i tak dalej i tak dalej..
Kwestia związana z weselem w plenerze oczywiście ma swoich zarówno zwolenników jak i przeciwników.
Trzeba zadbać o wiele kwestii jak właśnie przechowywanie jedzenia ( i tutaj uważam, że najlepszym wyjściem jest catering bądź organizacja imprezy przy hotelu/pensjonacie/sali z ładnym ogrodem lub miejscem specjalnie wyznaczonym do takich ceremonii) dostarczenie prądu, o oświetlenie i wiele innych rzeczy, które należy przemyśleć zanim zdecydujemy się na taką właśnie formę świętowania. :)

My jak już wspomniałam wcześniej trochę przemycimy pleneru do swojego wesela.. a raczej poprawin. Drugi dzień w całości chcemy zorganizować na dworze, a hotel w którym będziemy mieszkać i się bawić ma do tego specjalnie wydzielone miejsce z grillem, sceną, stolikami i ławkami. Czemu w takim klimacie nie będą dwa dni? Odpowiedź jest bardzo prosta : październik (najbardziej nieobliczalny miesiąc w ciągu całego roku).. jednego dnia jest upał drugiego ulewa taka, że zalewa wszystko dookoła.
Na szczęście manager hotelu zapewniła nas, że sala w razie "W" będzie na nas czekała i jeśli pogoda lub inne okoliczności faktycznie będą bardzo niesprzyjające nic nie będzie stało na przeszkodzie, żeby przenieść się do środka. Cała ja - "przezorna zawsze zabezpieczona". :)

zdj. http://www.palacykotrebusy.pl/news/wesele-i-ceremonia-w-plenerze-strefaweselna-16102
             

Na koniec napiszę jedno: Takie wesela zapadają na dłużej w pamięci aniżeli te zwykłe.. chociaż może to nie do końca trafione słowo- Tradycyjne. :)


sobota, 16 lipca 2016


I stało się. To, czego sobie nie wyobrażałam nabrało kształtów, realności, stało się prawdą. Zostałam żoną i stało się to niemal dokładnie tydzień temu. Czas leci w takim tempie, że teraz sama nie wierzę, że to nie było wczoraj.. Ale od początku..

W rodzinnym domu gościliśmy rodzinę zza granicy, aby więc komfortowo wypocząć postanowiłam przenocować noc przed ślubem u mojej babci. Wieczorem jeszcze z narzeczonym robiliśmy próby generalne naszego tańca, który ostatecznie nie przybrał postaci mojego pieczołowicie wymyślanego układu. Postawiliśmy na kilka prostych i miłych dla oka elementów i kilku "wow" figur poprzeplatanych spontanicznym bujaniem i obrotami. Potem przyjechali rodzice narzeczonego, świadek i ostatecznie się rozstaliśmy. Przed snem postanowiłam napisać do niego kilka słów jako jeszcze narzeczona, wyszło mi pół strony, mój tata przekazał mu liścik w dniu ślubu i z tego co wiem, miał go na piersi w marynarce przez całą uroczystość!

Tej nocy spałam dobrze, zrelaksowana przyjemną kąpielą, płatkami kolagenowymi pod oczy i posłuchaniem ulubionej muzyki, zasnęłam jak dziecko i wypoczęta obudziłam się po 6. Zjadłam śniadanie, ubrałam się i...złapał mnie stres. Taki dosyć spory, brzuch lekko rozbolał. To była taka trema, którą sobie racjonalizowałam, uspokajałam samą siebie, ale ten stres tam sobie był i tkwił, nie chciał sobie nigdzie iść. W ruch poszły ziołowe tabletki uspokajające, połknęłam 3, zaraz przyjechał tata. U fryzjerki nadal się trochę stresowałam, choć nie okazywałam tego po sobie. Nagle zaczęłam się przejmować, czy fryzura i makijaż wyjdą, że zaczyna padać deszcz...Ale efekty przerosły moje wszelkie oczekiwania, fryzura była piękniejsza niż próbna, makijaż ciut mocniejszy, a deszcz przelotny więc przestał mi przeszkadzać. Bardzo stresowała się za to moja mama, która nie mogła spać przez całą noc poprzedzającą ślub. Mimo to wyglądała obłędnie, co zresztą jest nie tylko moją opinią!

fot. Jakub Nowotyński
W trakcie czesania i malowania okazywało się, że: stoły są inaczej poukładane i trzeba trochę zmienić usadzenie xD; florystka trochę zmieniła plany dekorowania samochodu; DJa nadal nie ma mimo że już mamy godzinę 12! Chyba tabletki już działały, bo przyjmowałam to dosyć spokojnie, a może byłam już wprawiona po tym, jak dzień wcześniej zadzwonił do mnie obcy facet z tekstem, że zamiast pana kamerzysty z którym się umawiałam, to on będzie kręcił nasz ślub xD 

fot. Jakub Nowotyński

W domu było trochę luzu, ale nic już od śniadania nie zjadłam. O godzinie 9 miałam czesanie, o 10 makijaż, przed 12 byłam gotowa, a po godzinie 13 zaczęłam się ubierać. W moim stroju czułam się OBŁĘDNIE. Wszystko mi się podobało, od bielizny (specjalny biały komplet bardotka, stringi i pas do pończoch - bardzo wygodne!) przez pończochy (Veneziana Mercedes, znakomita jakość!), podwiązkę, najcudowniejszą suknię (Spodabella 1412 Diana) i niemal 3 metrowy welon dwuwarstwowy zakończony szeroką koronką i koronkowe bolerko - ponieważ do kościoła chciałam iść stosownie ubrana oraz bolerko sprawiło, że kilka osób było przekonanych, że mam dwie suknie :D Czułam się cudownie, mama nie mogła się na mnie napatrzeć, potem goście, a na końcu narzeczony, któremu zabrakło słów, więc pocałował mnie w rękę... Wbrew pozorom bardzo przydatna okazała się rada od naszego nieocenionego fotografa, który wołał "Karolina! Oddychaj!" :D Wydawałoby się to takie oczywiste, a jednak.. Ostatecznie mieliśmy też nawet 4 bramy mimo mieszkania w mieście :P Pierwszą zorganizowały moje ciocie, drugą sąsiedzi, trzecią szwagier, a czwartą brat z kuzynem :D Dwie sąsiadki zatrzymywały po drodze z najlepszymi życzeniami, jedna popłakała się na mój widok... 

fot. Jakub Nowotyński

Najtrudniejszym wyzwaniem okazało się chyba wsiadanie do jaguara z kołem :D Nie da się podać instrukcji obsługi, zwyczajnie trzeba działać spontanicznie :D Mimo problemów z siadaniem, nigdy nie zrezygnowałabym z koła bo dzięki niemu suknia robi piorunujące wrażenie na zdjęciach i dużo wygodniej było się w niej poruszać, tańczyć niż bez koła. Także do każdej princessy gorąco polecam :) 

fot. Jakub Nowotyński

Kościół ustrojony przez naszą dekoratorkę był bajeczny! Mieliśmy trzy kwiatowe pergole, mnóstwo żywych kwiatów, nie szczędziliśmy na to pieniędzy bo raz, że kwiaty zostają potem w kościele, a ślub mieliśmy w parafii zaprzyjaźnionego nam księdza, a dwa, ten najważniejszy dla nas moment miał mieć wyjątkową oprawę! Komplementowali ją wszyscy goście, którzy mówili, że rzadko spotyka się tak pięknie przybrany na ślub kościół (serce w nas rosło!). Przez chwilę nasz fotograf miał problem, bo pojawił się las rąk z telefonami, każdy chciał mieć nas na zdjęciu, tacy byliśmy piękni! Ostatecznie jednak poradził sobie. Ceremonia była niesamowicie wzruszająca... Rodzice zrobili nam niespodziankę i okazało się, że mamy skrzypce - ja wrażliwa na muzykę wzruszyłam się już na wejściu. Potem pierwsze czytanie z Pieśni nad Pieśniami czytała siostra narzeczonego, ledwo pohamowałam łzy, drugie czytanie miał mój brat - znów starałam się hamować łzy, on sam wzruszył się pod koniec mimo udawania twardziela. Szwagier zrobił nam niespodziankę i służył do mszy. Kiedy doszło do przysięgi myślałam, że pójdzie gładko, ale piękne kazanie księdza - naszego przyjaciela i patrzenie sobie w oczy zrobiło swoje. Narzeczony był tak strasznie zestresowany i wzruszony, że samo patrzenie na niego spowodowało napływ łez do oczu. Gdy zaczęłam wymawiać słowa przysięgi głos mi się załamał ze wzruszenia i dopiero na słowa "i że Cię nie opuszczę aż do śmierci" udało mi się go opanować i dalszą część powiedziałam już pewnie. Widziałam jak część gości płacze, widziałam jak w którymś momencie mszy ksiądz ocierał kąciki oczu... To była jedna z najbardziej wzruszających chwil w całym moim życiu i była piękniejsza niż można to sobie wyobrazić. Brawa na koniec rozładowały resztki stresu. Od księdza dostaliśmy piękną płaskorzeźbę Świętej Rodziny z dedykacją, a potem jeszcze na weselu mówił, jak bardzo było czuć (a ma porównanie bo udzielił już bardzo wielu ślubów), że bierzemy to wszystko na poważnie, że to było dla nas wielkie duchowe przeżycie i ani przez chwilę nie wątpił w to, czemu się znaleźliśmy przed ołtarzem... 
fot. archiwum własne

Wesele... Będę strasznie nudna, ale wszystko udało się wręcz IDEALNIE! DJ mimo zatrucia pokarmowego dotarł na czas i poczuł się na tyle dobrze, że był w stanie poprowadzić (i zrobił to śpiewająco!) całą imprezę, która trwała prawie do 5 nad ranem. Wszystkie punkty dla nas ważne się powiodły, wszystkie plany okazały się strzałem w dziesiątkę. Szampanki stłuczone, pierwszy taniec olśnił gości, w tłumie szły szepty, że chodziliśmy na kurs tańca (nie, nie chodziliśmy :D). Drink Bar robił furorę, kolejki się do niego ustawiały, podobnie było z wiejskim stołem i bimbrem :D Postanowiliśmy nieco zmienić tradycyjny rozkład wesela, po 1 tańcu wyskoczyliśmy na plener z fotografem dosłownie 300 metrów od sali, podziękowania dla rodziców były o 20, dla dziadków o 21, tort o 22 i potem oczepiny. Goście non stop przychodzili do nas i mówili, że nasze wesele jest pełne atrakcji. Największe wrażenie jednak zrobiło podziękowanie dla rodziców, które było dla nich kompletnym zaskoczeniem i niespodzianką... Napisałam dla nich piosenkę, udało nam się przewieźć z Warszawy gitarę bez ich wiedzy. Grałam i razem śpiewaliśmy. Moja mama, która twardo trzymała się bez łez na błogosławieństwie i w kościele zamieniła się w totalną fontannę łez.. Goście płakali, nawet DJ ocierał łzę co zarejestrował mój brat. Wszyscy potem do nas podchodzili i mówili, że to było najpiękniejsze podziękowanie dla rodziców jakie kiedykolwiek widzieli i że jesteśmy niesamowici. Tort mieliśmy od sali, był to element na jaki w ogóle nie mieliśmy wpływu, a okazał się bombowy, podczas wiezienia wszystkie 4 piętra się kręciły i nawet była figurka na szczycie (której nie załatwialiśmy). Świadkowie również dostali swoje podziękowania, koszulki z nadrukami, to była dla nich miła niespodzianka, bo niczego się nie spodziewali. Tylu komplementów dotyczących naszych strojów, organizacji, sali, DJa, fotografa, wystroju, ceremonii, oraz sama zabawa gości i pełen parkiet aż do samego rana utwierdził nas w przekonaniu, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty, a nasze wesele na długo pozostanie w pamięci naszych gości. Usłyszeliśmy wiele porównań do innych wesel na których goście byli i wszyscy stwierdzali, że nasze bije pozostałe na głowę pod każdym względem - sali, muzyki, ilości i jakości jedzenia, tak naprawdę nie było jednej najmniejszej rzeczy, która by komukolwiek przeszkadzała czy się nie podobała, a mamy porównanie jak było po innych weselach na jakich byliśmy. Może brzmi to nieskromnie, ale cóż :D Mówiłam, że będziemy błyszczeć i tak też było!

Ogromnie jesteśmy wdzięczni szczególnie naszym usługodawcom. Jeśli chodzi o kamerę to dowiemy się za kilka miesięcy, natomiast zdjęcia dostaliśmy już w tydzień po ślubie i są przepiękne, a DJa chwalili wszyscy, włącznie z ciotkami, które na wieść o DJu podczas zapraszania reagowały delikatnym kręceniem nosami :P Teraz zwracały honor twierdząc, że nie sądziły, że wesele z DJem może być lepsze od tego z zespołem :D 

Mogę tylko powiedzieć, że prawdą jest, iż jest to jeden z najpiękniejszych dni w życiu, że mija w szalenie szybkim tempie i że chciałoby się go przeżywać wielokrotnie :) Z ciekawostek powiem, że na sesji w trawach i zbożach zgubiłam obydwa klipsy do butów (Coquet, bardzo polecam! jak widać były aż tak wygodne, że nie zauważyłam jak spadały xD), a uwierzcie mi, że przeprawa przez zboże sięgające ponad pas z princessie nie należało do najprostszych :P Upominki dla gości postawione przy nakryciach tylko po części spełniają swoją rolę, bo część niestety nie została zabrana, a szkoda. Wódki kupiliśmy wg zasady 0,5 l na osobę więc na 100 osób było 100 butelek + karton na bramki. Zostały nam 2 pełne kartony wódki i kilka sztuk luzem, ale dużą robotę robił u nas drink bar i bimber, którego było aż 10 litrów (zostało jakieś 3 :P) więc lepiej kupować więcej :) Wina zeszło mało, na 3 kupione kartony zostały się 2 całe (ale lubimy wino więc no problem). Naprawdę nie warto też stresować się szczegółami, a skupić na tych "dużych" punktach, bo ludzie zasadniczo nie zwracają na te drobnostki uwagi, ba, same nie zwracamy, bo tyle się dzieje dookoła. Tuby spełniły swoją rolę, więc jak możecie ich używać - polecam :) Dodam, że goście byli hojni, zwróciło się 2/3 wesela :) Było bajecznie, każdemu życzę tak cudownych wspomnień jakie my mamy z tego dnia! Ps. Kornelia to moje drugie imię :)
fot. Jakub Nowotyński

niedziela, 3 lipca 2016

W swoim 27letnim życiu brałam już udział w wielu ślubach, weselach i wieczorach panieńskich.. ba! nawet miałam  okazję  taki organizować. Dzięki temu, że już poniekąd wiem z czym to się je sama mam już też wizję swojego, choć póki co troszkę odległego.


 Czego absolutnie bym nie chciała?

I tu natchnął mnie post SUNCAROL o striptizie na kawalerskim ( klik ) ... nigdy przenigdy nie chciałabym mieć tancerza erotycznego na moim jak to niektórzy żartobliwie nazywają "ostatnim wieczorze na wolności".
Co więcej.. miałam kiedyś tą "przyjemność"  brać udział w czymś takim i te złe wrażenie pozostało w mojej głowie do dziś..
Nie będę się szczegółowo tu nad tym rozwodzić, ale obrzydzenie jakie wywołał we mnie ten mężczyzna, który nie dość że przyjechał trzy godziny później niż godzina na którą był umówiony, dodatkowo wręcz zionął alkoholem.. jest nie do opisania.
Dziewczyny, które pana zamawiały wstydzą się do dziś, chociaż teraz aktualnie jest to temat do żartów i zazwyczaj wspominając to mamy niezły ubaw.
Tak więc.. odpada.

zdj. gazeta.pl


Kolejnym pomysłem na panieński dość popularnym a według mnie kompletnie bez sensu jest wypad do SPA.
Dlaczego ? Bo nie jest to forma żadnej zabawy, a chyba właśnie "bawiąc się" chcemy spędzić ten wieczór. Dla mnie to forma odpoczynku i relaksu.
Osobiście takie wyjazdy wolę zostawić na zupełnie bez okazji weekend z siostrą, mamą czy przyjaciółką.
Poza tym pamiętajmy, że jest to dość kosztowna forma "rozrywki" , i jeśli któraś z was lub osoba zajmująca się organizacją wymyśli coś takiego zwróćcie uwagę na koszty i upewnijcie się, że każda z osób zaproszonych będzie sobie mogła na taką przyjemność pozwolić.

zdj. zalesiemazury.pl



Jestem na tak. Ale.. ?

Zabawa w klubie.. tak, o ile jest możliwość zrobienia wcześniejszej rezerwacji stolika/loży itp.
 Dla mnie każda forma "standing party" nie jest żadną przyjemnością, a biorąc pod uwagę fakt, że na takie imprezy jak wieczór panieński często zakładamy obcasy to chyba lepiej jak chociaż na moment będziemy miały możliwość odpoczynku. A wiemy jak to w klubach wygląda, zwłaszcza w weekend. :)
Poza tym wiele takich miejsc ma zniżki dla dziewczyn "żegnających wolność swojej przyjaciółki" więc warto wcześniej poinformować o tym obsługę . :)

zdj. wordpress.com


Imprezy wyjazdowe.. również jestem na tak, ale należy zadbać, żeby owa wycieczka odbyła się trochę wcześniej aniżeli tydzień przed ślubem. Mało która panna młoda najzwyczajniej na świecie ma na to czas.

Domówki .. ta forma jest dla mnie bardzo odpowiednia chociaż pewnie wiele z was nazwie mnie "sztywniarą". :) .
Plusy są takie , że nie szarpie zbytnio za kieszeń, czujemy się swobodnie w gronie przyjaciółek/koleżanek/znajomych z rodziny.
Ale... ale musimy zadbać o miejsce- dom/mieszkanie, które na pewno pomieści odpowiednią ilość osób bo wiadomo, że na 33m kwadratowych ciężko nam będzie posadzić 15 osób.

 Można też zorganizować wyjście do kina, paintball, imprezę tematyczną  np. w stylu pin up  czy wiele innych atrakcji .. ale pamiętajmy.. to nam drogie Przyszłe Żony powinno być w tym dniu najlepiej.
Nie bójmy się o swoich obawach powiedzieć naszej świadkowej czy osobie zajmującej się organizacją. 


sobota, 2 lipca 2016

Ponieważ niedawno świętowałam swój wieczór panieński, a narzeczony - kawalerski, wynikła między nami chyba pierwsza, większa kłótnia, która jak się później okazało spowodowana była jak to zwykle bywa nieporozumieniami,ale od początku...



Chcąc nie chcąc dowiedziałam się, że któryś z chłopaków zaproponował zabranie mojego narzeczonego do klubu ze striptizem. Prawdę powiedziawszy sprawę potraktowałam bardzo poważnie, może nawet z tej perspektywy powiem, że za poważnie (nie wiedziałam kto ani w jakim kontekście) i rozmówiłam się w tym temacie z narzeczonym. A właściwie to nie rozmówiłam, zaatakowałam. Jestem szalenie zazdrosna, może nie aż do przesady, ale nie próbuję nawet sobie wyobrażać sytuacji zdrady, wystarczy mi jak zareagowałam na sen o tej tematyce... 
Wracając do tematu striptizu doszło między nami do wymiany zdań, podczas której narzeczony z rozbrajającą szczerością przyznał, że "jest ciekaw jak to wygląda" i jednocześnie, że "nie zamierza iść do takiego miejsca", a także, że striptizerka to nie to samo co pani lekkich obyczajów. Wzbudziło to we mnie bardzo wiele emocji i przyznam, że jak zazwyczaj staram się reagować na chłodno, tak tym razem emocje w typowo kobiecy sposób wzięły górę. Zamiast słuchać, przekrzykiwałam, że co gdy będzie "ciekaw" jak to jest być z inną? Dlaczego w ogóle jest ciekaw? Jak śmie? Z perspektywy czasu uważam, że nad interpretowałam. Raz, że "pomysł" striptizu wyszedł od szwagra, który tylko sobie żartował. Dwa, że świadek panował nad sytuacją i od razu poinformował, że mój przyszły mąż nie życzy sobie takich atrakcji i nikt tego więcej nie poruszał. Został jednak pewien niesmak.. Niesmak jego ciekawości.

Analizowałam to w sobie przez jakiś czas, on zapewnił, że nic takiego nie będzie mieć miejsca, że nie chce żadnej innej kobiety, dlatego wychodzi za mnie, że to zwykła ludzka ciekawość, która wcale nie implikuje zaspokajania ciekawości. Nie mam powodu by nie wierzyć i nie ufać, nie mniej jednak ta sytuacja pozwoliła mi zobaczyć w moim mężczyźnie...mężczyznę. Tak samo narażonego na ciekawość, pokusy, których wcale nie musi chcieć spełniać, ale jednak jako istotę, która jak każdy z nas, jest ciekaw, czasem też tego co leży w strefie tabu. Bo zasadniczo muszę powiedzieć, że z pogardą wypowiada się o kobietach, które się nie szanują, nie dbają o swoją reputację, handlują ciałem. 

Jestem bardzo ciekawa jakie byłyby Wasze reakcje, jakie są zapatrywania na kwestię striptizu. Dla mnie jest to niestety słaba i przykra "rozrywka". Ja w podobnej sytuacji czułabym zażenowanie i czułabym się źle i nie w porządku w stosunku do mojego mężczyzny. Tak samo bardzo by mnie zraniło gdyby on reflektował na tanią podnietę obcą, półnagą czy nagą kobietą, gdyby ta ciekawość wygrała w nim z szacunkiem do mnie i do kobiet w ogóle. Ale wiem też, że są kobiety, które deklarują, że nie widzą żadnego problemu w tym, by ich przyszły mąż oddawał się takim rozrywkom. Mnie nie mieści się to w głowie, bo tak mocno go kocham, że boli mnie sama myśl, że mógłby się podniecać zupełnie obcą, gołą laską, podczas gdy ma mnie i to ja powinnam jedynie budzić w nim takie emocje i pożądanie. Dla mnie to nie jest taki sam argument jak to, że na plaży też spojrzy na ciało innej, czy na ulicy. To jest zupełnie inna, normalna sytuacja codzienna, tak samo on jak i ja możemy na kogoś spojrzeć, uznać za ładną/ przystojnego, ale nie jest to nastawione na podniecenie się, więc nie odbieram tego negatywnie.

Co wy uważacie o striptizie w wieczór kawalerski (i nie tylko)? Czy to coś normalnego i naprawdę nie miałybyście z tym żadnego problemu? A może zabolałoby Was takie zachowania? Czekam na Wasze komentarze.



wtorek, 28 czerwca 2016


Dosłownie wczoraj zostałam zaskoczona prywatną wiadomością na facebooku z propozycją...współprowadzenia bloga ślubnego! Nie wiem czym sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie, nie mniej jednak pomyślałam, że to może być świetna przygoda, żeby tworzyć coś w tandemie :)
Może bardzo krótko kilka słów o mnie. Będę na blogu pisać jako suncaroll. Do ślubu od dziś zostało mi (nam) 12 dni, także jesteśmy już na finiszu. Organizujemy wesele na 100 osób. Mam 28 lat i uwielbiam dzielić się swoimi spostrzeżeniami i emocjami z innymi.

Może po trochu jak to wygląda z mojej perspektywy na trochę ponad tydzień przed ślubem.. Powinnam chyba zacząć od tego, że właściwie cały czas przygotowań mijał dobrze i bezstresowo. Ale od niedawna stres zaczął udzielać się nawet mnie (a już myślałam, że to nigdy nie nastąpi). Dopinanie listy gości było jednym z najbardziej stresujących momentów, kiedy trzeba było dzwonić, prosić o potwierdzenia i gdy, o zgrozo, kolejne osoby odmawiały. Były chwile przykrości i zwątpienia, bezsilnej złości, bo przecież tak się staramy. Wszystko mieliśmy dobrze rozplanowane, to co tylko się dało robiliśmy dużo wcześniej, ale nie dajcie się zwieść, na miesiąc przed robi się na wszystko strasznie mało czasu, bo nagle wszędzie trzeba zadzwonić, ze wszystkimi spotkać i ustalać szczegóły, coś dokupić, coś przećwiczyć, nic nie zapomnieć ;) Nie jest to może duży stres spędzający sen z powiek, ale to akurat sprawa bardzo indywidualna. Wreszcie zaczyna też do mnie z dużą wyrazistością docierać, że za chwilę nasz ślub, że tym razem nie będziemy biernymi obserwatorami, tylko wszystko będzie się kręciło wokół nas, a reszta będzie obserwować. To budzi takie podekscytowanie i jednocześnie lekką tremę (no chyba, że ktoś akurat przepada za byciem w centrum zainteresowania, my akurat nie bardzo :P ). Na pewno warto na każdym etapie, również tym już końcowym w dalszym ciągu znajdować czas dla siebie jako narzeczeni, bo te przygotowania i stresy potrafią tak przygnieść, że mogą zdarzać się zgrzyty, a nie o to chodzi, tylko o to by się cieszyć z tego tak samo jak w momencie zaręczyn. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że prawdziwa jest nazwa bloga: "keep calm, it's only a wedding!". Trzeba właśnie zachować spokój, bo wszystko ostatecznie będzie dobrze, nawet jak nie będzie idealnie według planu :) Ja sobie cały czas powtarzam, że nie ma sensu denerwować się rzeczami na które nie mam żadnego wpływu jak pogoda, makijaż czy opinia jakiejś ciotki.

Z drugiej strony fakt, że za 2 tygodnie będę już żoną jest też w pewnym stopniu taki surrealistyczny dla mnie i narzeczonego. Oglądam ostatni reportaż ślubny naszego fotografa, dołącza się mój T. Oglądamy razem, a za chwilę on mówi:
- Nie wyobrażam sobie, że to my jesteśmy na takich zdjęciach.. a Ty?
- (Ja) No ja właśnie też sobie tego nie wyobrażam! Oni wszyscy są tacy ładni, ja nie wierzę, że to nas zaraz też czeka i za dwa tygodnie będziemy oglądać swoje..
- To już za dwa tygodnie? A ja nie dałem garnituru do skrócenia! A co jak nie zdążą mi go skrócić? Ej jedziemy tam jutro!

Naprawdę, chyba pierwszy raz widziałam go tak spanikowanego i tak uspokojonego jak się dowiedział, że skrócenie potrwa jakieś 3 dni. Mężczyznom też się udziela, też przeżywają :)
Także wszystko już niemalże dopięte na ostatni guzik. Rozmowy z florystką i DJem zakończone dobrze, na sali ostatnie telefony zostały, sukienka do odbioru za tydzień (trochę luźniejsza niż na przymiarce miesiąc temu, pilnuję by nie schudnąć, bo jest na zamek!), odliczam dni do urlopu. Trzymajcie kciuki!


środa, 22 czerwca 2016

W miniony weekend miałam okazję po raz pierwszy uczestniczyć w czymś co nosi nazwę standing party. Tłumaczyć chyba nikomu nie trzeba, że jest to po prostu impreza "na stojaka".
Dla mnie- traumatyczne przeżycie.

Moja firma postanowiła zorganizować nam imprezę na obrzeżach stolicy, w przepięknym hotelu, w fajnej lokalizacji, z miłą obsługą i przyjaznymi dla oka i ciała pokojami.. niestety jak to bywa w takich sytuacjach - nie wszystko mogło być idealne.
Po obiedzie, który był jak znalazł po sześciogodzinnej podróży ( tak na marginesie pierwszy raz trasę Katowice- Warszawa pokonywałam w takim czasie ;/ ) i po całkiem interesującej konferencji przyszedł czas na kolację i "potańcówkę".
Od razu zaznaczę, że nie należę do zbyt leniwych osób i chwilę postać to ja mogę, nawet i dwie... ale jedzenie na stojąco jest dla mnie czymś kompletnie bez sensu. Tak więc na 300 osób postawili 6 stolików (które były na wysokości mojego biustu, a do zbyt niskich osób nie należę) i radź sobie człowieku... machaj tymi sztućcami w tłumie znajomych dookoła i nie wybij nikomu oka tym widelcem.. aleeee najpierw znajdź jakąś wolną powierzchnię na położenie talerza... i tutaj użyję słowa, które najlepiej oddaje to co czułam - Masakra!
Tak więc trochę "podziubałam" makaronu ze szpinakiem (zaznaczam, że jestem jego fanką w każdej postaci) , kurczaka w pysznym sosie oraz szparagów i... odłożyłam talerz na bok. Z bólem serca, ale jednak.
Po godzinie tańców i uporczywego szukania miejsca, gdzie chociaż na chwilę można przycupnąć, czułam jak moje nowe szpilki palą mi się na nogach,  które po prostu zaczynają odmawiać posłuszeństwa.

I w całej tej złości, w zażenowaniu jakie mnie powoli ogarniało wyobraziłam sobie, że idę na wesele, które właśnie jest "standing party", co gorsza wyobraziłam sobie, że takie coś organizuję..

Następnego dnia, kiedy emocje opadły a nogi odpoczęły postanowiłam zapytać wujka google co on o tym sądzi..
"Bo impreza będzie krótka, bo mało kto się lubi dlatego nie chcę sadzać gości przy wspólnych stolikach, bo ładnie to wygląda, bo nowocześnie.." czytam czytam i oczom nie wierzę.
Prawda jest taka, że z każdej sytuacji można znaleźć wyjście, ale błagaaam was... wesele na stojąco?

Ja naprawdę nie jestem wybredna, jak już wspomniałam nie jestem też leniem, lubię ciekawe rozwiązania ale nie róbcie tego swoim gościom.
Jedzenie w pozycji pionowej naprawdę nie jest dobrym rozwiązaniem. Nawet jeśli impreza ma trwać godzinę, umożliwcie swojej rodzinie i znajomym odpoczynek.
A przede wszystkim zanim zdecydujecie się na "stojące wesele" sami wybierzcie się na coś podobnego.

Nie jest to nic przyjemnego, według mojej skromnej osoby nie jest to nawet przyjazne dla oka.
A jeśli jednak - już postanowiliście, to zadbajcie o jakiekolwiek ławki/krzesła/kanapy, które posłużą waszym gościom jako "zbawienne" miejsce do odpoczynku.

Podsumowując powiem jedno : JESTEM STANOWCZO NA NIE!

zdj. http://nymag.com/weddings/planner/2008/summer/standingdinner/
  



wtorek, 7 czerwca 2016

Znów trochę mnie tu nie było.
Koniec miesiąca więc w pracy trochę młyn... "benchmark" musi się zgadzać, plan musi być.. a co z moimi ( a raczej naszymi) planami?Bez zmian! Ale nic nie zmieniło się również jeśli chodzi o postęp w organizacji wesela.
Już jakiś czas temu wspominałam wam, że szukamy ekipy foto-video. I może was zaskoczę ale.. ale nadal jej szukamy. Tak przy okazji.. ma ktoś z was namiar na braci ( tfu siostry!) Wachowskie? Bo na tym etapie rozkładam ręce i myślę, że tylko one spełniłyby oczekiwania mojego K.
Drony, efekty "słołmoszion" i takie tam inne kwestie muszą być na wysokim poziomie.
Szczerze mówiąc ja wybrałabym już jakiś miesiąc temu, niestety zderzyłam się ze zdaniem "to jest nasze wesele kochanie". I tak sobie stoję przed tą "ścianą" i kombinuję dalej. KOMBINUJEMY!

Z ciekawostek powiem, że w tym nawale obowiązków "końcowo miesięcznych" przerobiłam mój skromny organizer ślubny, który był zwykłym zeszytem w całkiem  niezłą księgę. Od jakiegoś czasu chowałam po różnych teczkach, koszulkach i segregatorach wycinki z gazet, podrukowane zdjęcia z internetu itp. i postanowiłam gdzieś to umieścić, powklejać.. i pochwalę się wam za jakiś czas. Obiecuję. Czasem warto wziąć się za porządki bo wychodzą z tego całkiem przyzwoite rzeczy. :)

Przy okazji tego mojego ślubnego "rękodzieła" zdecydowałam, że wiele elementów dekoracji wykonam sama. Kwestia wazonów, papierowych kuli, oświetlenia i nie tylko staje mi się już tak bliska, że obudzona w środku nocy wymienię wam wszystkie strony internetowe gdzie można znaleźć perełki.
Sama też chcę zając się winietkami, zaproszeniami i prezentami dla gości.
Pomysły są, zapał jest- oby nie zmalał! :)
Czy ja kilkanaście zdań temu napisałam, że nic nie ruszyło do przodu? Czytam właśnie to co napisałam i oczom nie wierzę..  Ciągle ruszam do przodu! Oby tak dalej. :)

W tym natłoku spraw i obowiązków znaleźliśmy ostatnio też czas na mały wypad do Zakopanego.
Akumulatory więc naładowane... czas szukać kamerzysty i fotografa! :)


Miłego wieczoru kochane ! Takiego jak mój! :)








zBLOGowani.pl