niedziela, 20 listopada 2016

autor: Jakub Nowotyński

Z tego, co zdążyłam się naczytać na forach wszelakich, niekiedy ze słyszenia i trochę też za (lekką) namową współprowadzącej naszego bloga, postanowiłam przypomnieć sobie i napisać ciut o poszukiwaniach wymarzonej sukni ślubnej z mojej perspektywy. To było dawno, ale nadal wszystko dobrze pamiętam :) 
Wiele z dziewczyn opisuje swoje złe doświadczenia, ja z kolei chcę pokazać, że szukanie TEJ sukni wcale nie musi być traumą i czymś niemiłym. 

Do poszukiwań sukni ślubnej poniekąd "zmusiła" mnie moja mama. Na co dzień mieszkamy w dwóch różnych miastach, ale tak bardzo ucieszyła się ślubem, że po obejrzeniu niezliczonej ilości odcinków amerykańskiego serialu "Salon Sukien Ślubnych" na TLC, bombardowała mnie wręcz telefonami "KIEDY PÓJDZIEMY POMIERZYĆ SUKIENKI???". Ja oczywiście lekko sceptyczna, no bo "mame, jest lipiec 2015, a my ślub mamy dopiero za rok!". No ale mame nie bardzo się tym przejmowała "pomierzysz sobie, chociaż zobaczysz w czym Ci dobrze!". No to mame jak to mame, wierciła dziurę w brzuchu, aż wywierciła. Od początku planowałam szukanie sukienki w mieście rodzinnym z bardzo prozaicznego powodu: będzie taniej. A byłam tego pewna tak na 200%, bo na co dzień mieszkam w stolicy, a wiadomo - jak stolica, to drożej. 

Nim doczekałam terminu jechania na "poszukiwania" przetrząsałam oczywiście internet w poszukiwaniu "tej wymarzonej". Zupełnym przypadkiem niestety trafiłam...Zakochałam się w kolekcji projektanta Davida Tutery... Kiedy jeszcze zobaczyłam, że można te suknie dostać w warszawskim salonie omal nie dostałam palpitacji i już oczyma wyobraźni biegłam tam je obejrzeć. Dla ciekawych załączam linka - tu wybrałam moje ulubione do notki KLIKNIJ TUTAJ 
Na szczęście w czas się opamiętałam, pomyślałam "co nagle to po diable", najpierw wg planu. Mama oczywiście była bardzo entuzjastycznie nastawiona, żeby w następnej kolejności jechać do salonów w stolicy oglądać swoją córkę w koronkach i tiulach, ale po kolei...

Przyjechałam do miasta rodzinnego i od rana miałyśmy z mamą plan iść się "rozejrzeć". W związku z tym nie dzwoniłyśmy, nie umawiałyśmy się na mierzenie, szłyśmy jak to się potocznie mówi "na pałę" z myślą, że jak się nie uda nic przymierzyć, to chociaż się uda pooglądać, bo przecież mam jeszcze mnóstwo czasu i na dobrą sprawę wcale nie idę już kupować sukienki. Ach, zapomniałam wspomnieć o jeszcze jednym warunku - obydwie nie chciałyśmy aby moja suknia była szyta. Ja nie chciałam, bo nie, a mamy rada wynikała z jej własnego doświadczenia, ponieważ zna się na szyciu, wymyśliła sobie suknię, pojechała do Łodzi na Piotrkowską w latach 80 ją szyć i panie nie dość, że uszyły totalnie co innego niż im powiedziała, to jeszcze skwitowały to "teraz musi pani taką kupić i już". Także mama nie do końca była zadowolona ze swojej kreacji mimo że było to miejsce sławne wtedy na całą Polskę jako najlepsze w tej branży...

Ale do sedna. Nie oczekując cudów, po kolei:

1. PIERWSZY SALON
Mały salonik, dosyć ładne sukienki wystawione, ale żadna nie skradła mojego serca. Zapytałyśmy pani, czy jest szansa mierzyć, powiedziała, że od ręki niestety nie, bo za chwilę ma umówioną klientkę, ale zaprasza żeby zadzwonić i się zapisać. Orientacyjnie spytałyśmy o ceny, tak w granicach 2000-2500 zł, całkiem przyzwoite. Pewnie i tańsze by się znalazły. Ogólnie pani była bardzo miła, pokazała katalogi, odpowiedziała na każde pytanie, oczywiście zapytała kiedy ślub - to było zresztą pierwsze pytanie w każdym salonie. Ogólne wrażenia - bardzo dobre.

2. DRUGI SALON
Ten okazał się już większy od poprzedniego. Mame oczywiście najbardziej oczarowana była modelami posiadającymi niezliczone ilości błyskotek, którymi ja znowuż nie byłam wcale zachwycona :P W salonie była pani - zapewne właścicielka i jej dwie pomocnice w wieku szkolnym. Na pytanie o mierzenie pani najpierw się troszkę zasmuciła, że niedługo mają kogoś umówionego, ale, że w sumie jeśli mi nie przeszkadza, żeby tak trochę ekspresowo to czemu nie :P I tym sposobem w salonie numer dwa przymierzyłam swoje pierwsze 3 suknie ślubne. Tu też dowiedziałam się, że mam przepiękną figurę, wcięcie i wygięcie i w ogóle same ochy i achy, bo "niech mi pani wierzy, wiem co mówię, bo mnóstwo tych dziewczyn tu już widziałam przy mierzeniu" xD I generalnie w każdej wyglądałam podobno zjawiskowo :P Podobno, bo ja nie czułam nic specjalnego w dwóch pierwszych - ot tiulowe princesski, jedna z prostą górą, druga z gipiurową. Niestety dosyć ciężkie i dosyć niewygodne, wiązane rzecz jasna na sznurki gorsetowe. Trzecia natomiast przyciągnęła mój wzrok już na manekinie, piękna dopasowana do pupy gipiurowa góra i tiul na dole - cudo. Oczywiście zarówno w mojej, jak i salonu i mamy ocenie ta sukienka zebrała największą kumulację ochów i achów. Jedynym minusem były moje wątpliwości, bo ja niska, bo ciasno związana, jak ja się będę w tym poruszać i bawić? Nie mniej jednak czułam się w niej mega kobieco, trochę seksownie bo podkreślała wszystkie moje zalety. Oczywiście pani zapewniała, że na mnie trzeba by ciut skrócić część tułowia, żeby była wygodniejsza i w ogóle dopasować. Cena 3000 zł. Mieściła się w założonym budżecie. Jednak to miało być rozeznanie i ostatecznie poszłyśmy dalej. Ogólne wrażenia - super, nie dość, że samoocena podniesiona o sto procent, 3 uwijające się przy mnie jak mrówki kobietki, wszystkie bardzo miłe, pomocne i uśmiechnięte. Na sam koniec jedna z młodych pomocnic doradziła mi tylko nie kupować u nich butów :P Więc jeszcze szczere!

3. TRZECI SALON
Trzeci salon okazał się największy z dotychczasowych (nie wyciągajcie z tego pochopnych wniosków, że tak ważna jest dla mnie wielkość czy coś) i na dodatek taki jakby, bardziej elegancki, mniej "przaśny" od poprzedniego. Eleganckie fotele, duży podest, duużo sukien, wieszaki w których można było przebierać. tutaj moje oczy naprawdę się rozświetliły i nie wiedziałam na co patrzeć. Pani nas miło powitała, na pytanie o mierzeniu powiedziała, że no raczej preferuje umawianie się przez telefon, ale jak jestem z innego miasta to w sumie możemy coś przymierzyć. Najpierw oglądałam. Dałam mamie się wykazać i przymierzyłam to, co jej się spodobało. Suknia w literę A (nie wiem czemu ale poszukiwania zaczynałam z przekonaniem, że jako osobie niskiej - 158 cm nie będzie pasował żaden inny fason, jakże się myliłam..). Piękna i elegancka, niestety czułam się w niej trochę jak starsza wersja siebie, co mamy widocznie nie uradowało. Potem od niechcenia zaczęłam przeglądać i tak jedną w worku wiszącą zobaczyłam i od niechcenia uznałam "a no to może ta?". Suknia, którą jednocześnie można założyć jak A bez halko lub z małą oraz jako princessę z szeroką halką. Warstwa z koronkowymi aplikacjami na tiulu. Jak się w niej zobaczyłam to zamarłam. Założona z szeroką halka układała się pięknie. I wiecie co? Nie chciałam princessy - to była princessa. Nie chciałam fałd z materiału na gorsecie - ta miała fałdy. Wpadłam jak śliwka w kompot. Łezki pociekły, mama już widziała, że ta którą ona wolała znika w siną dal, bo w tej świeciły mi się oczy. No ale rozsądek ze mną wygrał - zdejmujemy i idziemy dalej, przecież mam rok do ślubu...
Wrażenia super - wielkość salonu, sposób obsługi, dużo pięknych sukien. Cena mojej 3000 zł. Uff, akceptowalna!

4. CZWARTY I PIĄTY SALON
Postanowiłam skrótowo potraktować je w jednym wpisie. W nich również było wszystko ok. Mierzyć niestety nie dało rady, ale panie mnie przepytały, pokazywały różne modele, przyznam jednak, że choćby były najlepszymi sprzedawcami pod słońcem to już w tym momencie jako klientka byłam stracona dla ostatniej sukienki :P W jednym salonie dodatkowo pani radziła wrócić po nowym roku kiedy będą nowe kolekcje, bo teraz są tylko stare. Mnie tam nie zależało na roku kolekcji, moja sukienka jest chyba nawet z 2014 roku, szczerze nie wiem i mało mnie to interesuje, miała mi się podobać. Także podziękowałam w tychże salonach i postanowiłam z myślą się przespać.

   
archiwum własne


Moja suknia - Sposabella Diana

Oczywiście następnego dnia wróciłam do salonu i ostatecznie kupiłam sukienkę, a potem to już tylko były przymiarki, każda wizyta w salonie była przyjemnością, a sukienka została do mnie idealnie bez żadnego problemu dopasowana. Także historia skończyła się bardzo szczęśliwie. O sukienkach Tutery nie, żebym do końca zapomniała, ale miałam tę - piękną, w której czułam się wyjątkowo i nie widziane nigdy na żywo widma przepięknej piękności droższej według moich przewidywań co najmniej o połowę (wiem na pewno, że najbardziej podobałyby mi się te droższe xD). 

I tak na rok przed ślubem miałam sukienkę... :D Ciążą się nie martwiłam, zmianą wagi raczej też nie (od gimnazjum przytyłam może 3-4 kg). Sukienka w dniu ślubu była idealna i w ogóle jej nie zniszczyłam mimo sesji w dniu ślubu w chaszczach, polach i trawach przy sali :) Trzymam gorąco kciuki, żeby dla każdej szukającej to był tak miły czas jak dla mnie i źródło przyjemnych wspomnień :) 

    
archium własne

środa, 9 listopada 2016

Kreta - archiwum własne

 Po dłuższej przerwie wracam do Was pełna optymizmu i pomysłów na nowe tematy. Wiecie, dziś mijają dokładnie 4 miesiące od naszego ślubu! Szok, jak ten czas szybko leci, nie wiedzieć kiedy to minęło. W podróży poślubnej byliśmy półtora miesiąca po ślubie, chcieliśmy ominąć największe tłoki, a na miejsce odpoczynku wybraliśmy przepiękną Kretę :) Czemu teraz ten temat spytacie. Otóż dziś rano, tuż po otworzeniu oczu i sprawdzeniu na telefonie jeszcze w łóżku kto wygrał wybory w Stanach Zjednoczonych, kątem oka zobaczyłam śnieg sypiący mi za oknem. I w sumie to ucieszyłam się, bo lubię śnieg (najlepiej gdy jest lekki mrozik i nie topnieje na paciaję) ale jednocześnie przypomniało mi się, jak jeszcze niedawno było gorąco i świetnie. A teraz jest ciemno, zimno, nie chce mi się wygrzebywać spod kołdry i zakładać na ciało, noszące jeszcze znaki opalenizny, pięciu warstw przed wyjściem z domu ;) 

Tak więc na przekór jeszcze jesieni (zimę bardziej lubię jak jest taka jak napisałam powyżej) postanowiłam powspominać podróż poślubną i piękne widoki letniej Krety, ahh, któż by się nie rozmarzył... :) Przy okazji muszę Wam to napisać - podróż poślubna to byłe najlepiej wydane dotąd przez nas pieniądze! Nie warto żałować na te niezapomniane chwile. Pomyślcie, tylko raz jest się tuż po ślubie więc tylko raz można mieć typową podróż poślubną, która będzie poniekąd jeszcze dalej kojarzyć się z tymi pięknymi chwilami, a one są potrzebne każdemu, nawet najlepszemu małżeństwu! Niektórzy widzę jak piszą "hehe, nasza podróż poślubna była do praktikera" i tym podobne. Serio, każdy robi co chce, ale budowa domu czy kupno mieszkania, o ile wierzę, że są ważne i priorytetowe, o tyle nigdy, przenigdy nie powinny zakłócić wyjazdu - nie musi być daleko i długi. Nam starczył tydzień, wcale nie za ogromną kwotę, a jednak każdy bez wyjątku nam mówił, że robimy BARDZO DOBRZE jadąc w tę podróż. Co więcej, my sami też to wiemy. Mieszkanie, dom - super, ale będziecie mieć całe życie na mieszkanie w nim, podróż poślubna może być tylko raz. Niejednokrotnie w małżeństwie szybko pojawiają się dzieci - ludzie też odwlekają wyjazdy, zawsze im "szkoda" bo mogą kupić sobie narożnik albo fotele...No więc powiem tak - ani dzieci nie przeszkadzają w podróży poślubnej, widziałam małżeństwa z bardzo malutkimi szkrabami, ani nowe fotele nam nie uciekną jeśli kupimy je miesiąc czy dwa później. Uwierzcie mi, to nie jest rzecz warta oszczędzania. Nie ma nic lepszego jak usiąść z kubkiem grzanego wina w taką pogodę jak teraz i pooglądać te rozgrzewające zdjęcia i przypomnieć sobie co to się tam działo :) 


Kreta - archiwum własne
Gorąco polecam Wam też samą Kretę. My akurat byliśmy w rejonach Chanii. Cała Kreta nie jest szczególnie ogromna, więc dla aktywnych - spokojnie można więcej pozwiedzać. My akurat postawiliśmy bardziej na plażowanie, baseny i zrobiliśmy sobie dwie wycieczki. Mieliśmy opcję all inclusive w hotelu i szkoda było z tego nie korzystać, bo jedzenie i drinki były po prostu przepyszne. Widoki przepiękne, z jednej strony góry, a z drugiej morze - coś dobrego dla każdego. Było bardzo gorąco, pierwszego dnia zdarzył się przelotny deszcz trwający jakieś pół godziny - nawet pracownicy hotelu byli zaskoczeni, ale ludzie nawet nie wyszli z basenu - tak ciepły był to prysznic :P Poza tym pogoda była fantastyczna, a jednocześnie dało się wytrzymać upał, bo na wyspie inaczej odczuwa się powietrze, jest bardziej wilgotne. Mój Małżowinek stwierdził, że "na pewno na Kretę jeszcze wrócimy!" tak bardzo mu się podobało. Trzymam go za słowo, choć przyznam Wam się, że podróże rozbudzają apetyt i chętnie zobaczyłabym teraz więcej i więcej świata, gdybym tylko miała taką możliwość (liczę, że będę miała!). Na wycieczkę wybraliśmy się na Gramvousę i Balos, bajeczne widoki, lazurowa woda (stąd też wiemy jedno - im bardziej piękna i lazurowa woda, tym bardziej pewne, że dno jest kamieniste :P ), różowawy piasek.. 

Balos - archiwum własne

A z innej beczki, jest to też bardzo dobre otoczenie, jeśli ktoś od razu po ślubie planuje powiększenie rodziny. Moja świadkowa, która brała ślub niedługo po nas i zachęcona naszą rekomendacją także wybrała Kretę na podroż poślubną, spodziewa się właśnie dzieciątka :) 

Także same plusy! Nie dajcie się zwariować remontom, mieszkaniom i prozie życia, dajcie sobie odpocząć po miesiącach przygotowań. Czas tylko i wyłącznie dla was, z dala od wszystkiego, tylko Wy, Wasza miłość, słońce i piękna aura! Czegóż chcieć więcej :) 






poniedziałek, 24 października 2016

Ostatnimi czasy coraz częściej zauważam, że przy każdym możliwym spotkaniu z jakąkolwiek koleżanką siłą rzeczy zawsze poruszamy temat wesela.
Prawda jest taka, że one dzielą się na te już po, w trakcie przygotowań, te które gdzieś tam po cichu już  w głowie układają sobie plan na przyszłość i na te, które są kompletnie przeciwne- ale tym poświęcę zupełnie osobnego posta.

Sobotnia taka rozmowa natchnęła mnie poniekąd do napisania dzisiejszej notki.
I tu za przykład podam siebie, zanim zacznę skupiać się na innych i na moich ulubionych przesądach związanych z datą.
W zasadzie od siebie jest zacząć najprościej . :)

Nasza data ślubu to tak naprawdę data, która mi się przyśniła. Kiedy podzieliłam się tym z moim K. od razu uznaliśmy, że to świetny pomysł! Bo siódemka ( a w naszej dacie pojawia się aż dwa razy) jest naszą ulubioną liczbą, bo październik to  naprawdę fajny miesiąc ( chociaż patrząc na dzisiejszą pogodę zastanawiam się dlaczego :) ) no i w nazwie miesiąca jest R- a niech mają Ci, którzy mówią, że bez tej spółgłoski nie ma szczęścia w małżeństwie!
No właśnie... co z tym R...podobno stary zwyczaj głosi, że to zapobiega nieszczęściu. Literka ta powinna pojawić się przynajmniej w łacińskiej nazwie miesiąca. Ale to i tak mało... najgorzej jest brać ślub 1-go kwietnia, ze względu na prima aprilis.
Natomiast do najbardziej polecanych miesięcy należą grudzień i marzec, zwłaszcza okresy świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Powinnyśmy jednak omijać adwent i wielki post.

Najlepszym dniem tygodnia według statystyk jest sobota a nie poleca się brać ślubu w poniedziałki  z racji , że od "poniedziałku nie warto zaczynać"  i w piątek bo podobno "piątek- złego początek" .

Wiele par młodych jak wynika z mojej obserwacji przy wyborze daty kieruje się  jednak zupełnie czymś innym. Zazwyczaj dokładny termin uzależniają od swoich osobistych rocznic lub od wolnego terminu na swojej wymarzonej sali .
I ja temu nie mówię nie! Wręcz odwrotnie.
Skoro to nasz dzień, nasza data to powinnyśmy same mieć wpływ na to na kiedy ona przypada. Oczywiście często wiele innych czynników ma na ten wybór dość duży wpływ , np. pogoda ale ja osobiście uważam, że to już w trakcie zupełnie nie będzie nam zaprzątało myśli.


Kochane, nawet jeśli w miesiącu bez R, nawet jeśli 1-go kwietnia, nawet jeśli połowa waszych znajomych i rodziny będzie mówiła, że to żart, nawet jeśli tego dnia będzie okropna ulewa .. to tak naprawdę jeśli w związek małżeński wchodzą dwie zakochane w sobie osoby-
 JAKIE TO MA ZNACZENIE? :)

Foto: Sekret Ślubów




zBLOGowani.pl