poniedziałek, 25 lipca 2016


Od ślubu minęło już 16 dni.. Jak ten czas pędzi.. Dziś chciałabym poruszyć temat, który przewija się często wśród bliższych, dalszych znajomych oraz wśród całkiem obcych mi osób, a mianowicie - co zmienia ślub? Czy w ogóle coś zmienia?


W dzisiejszych czasach, gdzie wszystko jest już dużo inaczej niż za czasów naszych rodziców czy dziadków, nikogo (albo prawie nikogo) nie dziwi już, że pary mieszkają ze sobą bez ślubu, nawet mają tak dzieci. Stąd pewnie wynika przekonanie co poniektórych, że po co właściwie ten ślub, skoro nic nie zmieni? Na co komu niepotrzebny świstek papieru, przecież on nie zmieni uczuć, ba, może je popsuć, bo przecież tyle mamy rozwodów...

Ile razy słyszałam te teksty, ile razy słyszałam pytanie "po co ślub?" Myślę, że teraz mogę już odpowiadać na nie z czystym sumieniem, bo doprowadziliśmy sprawę do końca i oficjalnie, przed Bogiem i przed ludźmi staliśmy się małżeństwem. Czy "papierek" coś zmienia? Dla mnie odpowiedź jest tylko jedna: TAK. Ten "papierek" zmienia WSZYSTKO. Całą perspektywę patrzenia, całą świadomość jaka we mnie jest, patrzenie na przyszłość, na siebie, na męża, na nasze plany. Czy kochamy się mniej? A może bardziej? Z mojego doświadczenia wynika, że każdy kolejny etap bardziej nas do siebie zbliżał. Nie chcę nazywać tego "większą" miłością, bo nie da się jej przecież zmierzyć. Chodzi mi o takie dojrzewanie do różnych decyzji, sprawdzenie się we wspólnym podejmowaniu decyzji, poznawanie w sobie czegoś nowego, takie jakby patrzenie z wielu różnych perspektyw. Inna była na samym początku gdy się poznawaliśmy, inna, gdy trudno było znieść związek na odległość, inna gdy się zaręczyliśmy i w końcu inna po związaniu się "na całe życie". 

Ktoś zapyta dlaczego inna? Czy teraz czuję, że mogę się mniej starać, bo kogoś ze sobą związałam? Zniewoliliśmy się? Przeciwnicy ślubów twierdzą, że bez ślubu związek jest lepszy, że ludzie bardziej się starają i że wtedy to jest prawdziwa miłość, bo nie muszą, a są ze sobą. Hmm. Otóż uważam zupełnie odwrotnie. Fakt, że nałożono mi na palec obrączkę sprawia, że chcę się jeszcze mocniej starać, że chcę być coraz lepsza, że chcę dawać szczęście mężowi i chcę BYĆ JEGO SZCZĘŚCIEM. Nie kulą u nogi, nie szeryfem. Chcę być DLA NIEGO, nie tylko z nim. Rzeczywiście drugą stroną medalu jest fakt, że gdy jedno z nas wyląduje w szpitalu, drugie od razu się o tym dowie, a nie będzie stawać na głowie, by udowodnić, że jest moim życiowym partnerem. Mąż to mąż, a partner to partner, dla mnie różnica zawsze była i będzie zasadnicza. Oczywiście, że zanim weźmie się rozwód przyjdzie się takim ludziom 10 razy zastanowić, bo trzeba uruchomić pewne maszynerie, prawnika, sąd, dzięki temu może bardziej się chce człowiekowi powalczyć, bo być może to tylko przejściowe. Bez ślubu wystarczy z dnia na dzień się spakować i wyjść. 

Poza tym mogę to samo powiedzieć do przeciwnika ślubu - jeśli ten "papierek" nic nie zmienia, to czemu nie? Nie wymaga to wcale nakładów finansowych, można iść do urzędu i wziąć ślub w 4 osoby. Nie trzeba robić imprezy, ani nawet kupować specjalnej sukienki. A przynajmniej ważne sprawy zostają ustabilizowane. Przed czym ten strach? Przed tym, że będzie gorzej? Że ślub coś zniszczy? Jeśli tak jak mówią - miłość broni się sama, to obroni się TYM BARDZIEJ z obrączką na palcu, bo ona ZOBOWIĄZUJE.

Tak tak, zobowiązuje, bo jest publicznie widocznym znakiem, że się to zobowiązanie przyjęło, jest sygnałem "nie flirtuj ze mną, bo ja już wybrałam/ wybrałem". Jest deklaracją, jest danym słowem, a słowo daje się po to by go dotrzymać. Jako żona czuję się najpiękniej i najmocniej bezwarunkowo kochana. Wiem, że skoro ktoś przyrzekał patrząc mi w oczy, to za nic nie chce mnie zawieść ani skrzywdzić, chce ze mną dzielić swoje i moje wady i zalety. Dlaczego ta perspektywa jest inna? Bo podchodzę do tego poważnie, bo wiem, że to nie przelewki, nie "zabawa w dom". To tworzenie domu. Wiem, że to nie będzie bajka "i żyli długo i szczęśliwie", że będą problemy, że mogą być kryzysy, ale wspomnienie tej przysięgi ma być naszą skałą i opoką, a obrączka kołem ratunkowym. 
Każdemu odpowiem, że warto, bo z każdą kolejną decyzją nasze spojrzenie na rzeczywistość zmienia się diametralnie. Jestem ŻONĄ. Nie dziewczyną, przyjaciółka, partnerką, konkubiną. ŻONĄ. Ktoś miał na tyle odwagi by dać mi to słowo, bez tłumaczeń, bez uważania tego za zniewolenie, z radością i nadzieją na przyszłość. Polecam każdemu ten stan. 


0 komentarze:

Prześlij komentarz




zBLOGowani.pl