niedziela, 4 października 2015

Dokładnie tak jak w tytule posta! Taniec w naszym związku to totalna  porażka. Przynajmniej na trzeźwo. I mówię tutaj bardzo poważnie. Dopóki mój K. nie wleje w siebie kilku kieliszków potrafi powykręcać mi ręce i zniszczyć totalnie buty w przeciągu 3 minut.
Ja - z natury dziewczyna uwielbiająca tańczyć, od kiedy tylko pamiętam strasznie ubolewam nad tym naszym kalectwem tanecznym. Czasem próbuję coś z tym robić i prowadzić nas w tańcu ale na dłuższą metę jest to jednak uciążliwe.
Kilka razy w przeciągu trzech ostatnich lat próbowałam podejmować temat kursu tańca, ale zawsze uzyskiwałam tą samą odpowiedź : NIE.
Uzasadnienia były różne, nie zawsze do mnie trafiały, pozostawiałam kwestię i po jakimś czasie do niej wracałam. Moje gadanie jednak nic nie dawało. Totalnie nic!
Aż tu nagle, podczas naszych wygibasów w rytmach disco-polo na ostatnim sierpniowym weselu, mój ukochany sam wyszedł z inicjatywą "podszkolenia się" - co ja raczej nazwałabym "nauki od zerówki" :)
Nie dało się ukryć mojego zaskoczenia i zadowolenia. Słowa "dziUbek, musimy iść na jakiś kurs przed tym naszym weselem żeby na filmie jakoś to w miarę wyglądało" ucieszyły mnie bardziej niż rosół o 14 po dwudziestoczterogodzinnej diecie.
Myślę, że jeśli zaczniemy teraz , to być może za dwa lata będzie z nas całkiem niezła para "denserów".

Na razie jednak jest sam pomysł. Teraz na dniach zamierzam zabrać się za jego realizację czyli zapisać nas na zajęcia. Póki co robię rozeznanie w szkołach oferujących takie lekcje. Mniej więcej wiem na co zwracać uwagę  i na pewno nie jest to cena.
Tak się zastanawiam, czy nie zrobić naszemu przyszłemu nauczycielowi jakiejś lekcji cierpliwości, chociaż mam nadzieję, że nie jesteśmy tacy źli jak mi się wydaje. I że gdzieś tam głęboko, może nawet baaaaaardzo głęboko drzemie w nas potencjał :)








0 komentarze:

Prześlij komentarz




zBLOGowani.pl